niedziela 27 maja 2018

Po pasjonującym meczu Real Madryt pokonał Liverpool 3:1. Królewscy dziś są hegemonem Ligi Mistrzów, aż nie chce się wierzyć, że do niedawna ich obsesją była La Decima, czyli dziesiąty Puchar Europy w historii klubu. Kiedy Fiorentino Perez mianował na stanowisko trenera Realu Zidane’a powiedział, że Madryt chce mieć swojego Guardiolę. Wtedy komentatorzy zajmujący się hiszpańską piłką podchodzili do słów Pereza z dystansem, dziś sukcesy Zizou budzą respekt. Real po raz trzeci z rzędu triumfuje w finale najważniejszych klubowych rozgrywek w Europie.

Real zaczął ten finał w Kijowie ostrożnie, by nie powiedzieć pasywnie i zachowawczo. Asekuranctwo graczy Zizou starał się wykorzystać Liverpool. Jednak słynący z brawury w ofensywnie piłkarze z Anfield nie zdołali udokumentować swojej przewagi nawet jednym golem. Real to monolit, kompakt, maszyna, której wszystkie elementy funkcjonują bez większych zgrzytów. Zwycięstwo Realu pozostawia jednak pewien niesmak. Zachowanie Sergio Ramosa, który brutalnie sfaulował Mo Salaha było skandaliczne. Najważniejszy gracz w drużynie The Reds bardzo szybko został wyeliminowany z gry przez środkowego obrońcę drużyny z Bernabeu. Zimny drań z Andaluzji po raz kolejny pokazał swoje prawdziwe oblicze. W czasach Mourinho człowiekiem odpowiedzialnym za uprzykrzanie życia rywalom w sposób niesportowy był Pepe , dziś boiskowy bandytyzm zademonstrował nam krewki kapitan Królewskich. Jakoś nie dziwi to, że władze UEFA nie rozważają nawet możliwości wykorzystania VAR-u do analizy kontrowersyjnych sytuacji w meczach LM, wszak w Champions League gra idzie o wielką stawkę, kasa jest tu ogromna, więc sędziowie mogą robić gigantyczne przekręty nawet mimowolnie. Nie twierdzę przecież, że arbiter z pełną premedytacją zignorował chamstwo Ramosa.

Liverpool po zejściu Salaha przestał dominować na boisku w Kijowie, to był moment kryzysowy dla The Reds, punkt zwrotny w tym spotkaniu, Real przejął inicjatywę, nie przekładało się to wprawdzie na wiele szans pod bramką Anglików, niemniej po zmianie stron najpierw bramkarz Liverpoolu ośmieszył się jeszcze bardziej niż Ulreich w starciu półfinałowym na Bernabeu. Później Bale przypomniał sobie, że umie strzelać piękne gole i oddał strzał, który może się udać raz na wiele takich prób, a na koniec załamany golkiper znowu dał prezent Królewskim, sprawiając, że Walijczyk skompletował dublet.

Real znowu wygrał, bezlitośnie punktując błędy rywali. Królewscy to drużyna, która potrzebuje najmniej sytuacji spośród wszystkich topowych ekip w Europie, żeby strzelić swojemu rywalowi gola. Gracze Zizou czyhają na każdą chwilę zawahania swoich oponentów, są w stanie momentalnie skarcić przeciwnika za gorszą fazę w meczu.

Cristiano Ronaldo nie zaistniał w kijowskim finale. Wprawdzie mógł dobić Liverpool już ostatecznie, strzelając gola na 3:1, jednak dziś CR7 miał ewidentnie źle ustawiony celownik. Portugalczyk tym razem nie wywiązał się ze swojej roli odpowiednio, jednak sprawy w swoje ręce wzięli Bale i Benzema. Obaj piłkarze byli w ostatnich tygodniach obrzucani epitetami. Ale ponieważ pokazali piłkarską klasę w odpowiednich momentach, całościowa ocena ich gry zmieni się diametralnie. Tymi golami obaj ofensywni gracze wybili jakiekolwiek argumenty z rąk ludziom, którzy kwestionują ich przydatność do gry w Realu. Fakt, że gole strzelili ludzi, którzy znaleźli się w ogniu krytyki pokazuje, że Real to drużyna pełna paradoksów, ten stan rzeczy skłania też do sformułowania tezy, że rozwój wypadków w piłce czasami potrafi nas nieźle zaskoczyć. To nieoczekiwany obrót spraw. Kiedy Real gra finał, za strzelanie goli mogą brać się również piłkarze dotąd wyszydzani. Zidane stworzył drużynę, która potrafi wygrywać, gdy Ronaldo nie potrafi sprostać oczekiwaniom. On wystrzelał się we wcześniejszych fazach LM, więc swój dorobek musiał poprawić w końcu Benzema, a Bale musiał dać do myślenia tym, którzy są zdania, że Walijczyk w Madrycie jest do dzisiaj tylko ze względu na to, że niezwykłą sympatią darzy go Fiorentino Perez.

Dziś nie wygrało piłkarskie szaleństwo, nonszalancja, spontaniczność, dziś to doświadczenie zaważyło na losach tej rywalizacji.

 

poniedziałek 7 maja 2018



Arsene Wenger pożegnał się z kibicami Arsenalu. Wczorajszy mecz z Burnley na The Emirates był ostatnią szansą na spotkanie się z fanami Kanonierów. Piłkarze uświetnili ten ostatni mecz Wengera przed własną publicznością pięknym festiwalem strzeleckim. 5:0 na koniec pracy Francuza z The Gunners to świetna puenta dla jego wieloletnich prób, często niestety karkołomnych, wyniesienia drużyny na szczyt futbolu klubowego.

”Wenger out” przez ostatnie lata skandowali kibice Arsenalu po kolejnych wpadkach swojej drużyny. Zapomnieli, że dzięki francuskiemu menedżerowi ich zespół przez lata zawsze znajdował się czołowej czwórce Premier League. Na The Emirates ”top four” przyjmowano za pewnik pod rządami lekko staroświeckiego szkoleniowca z Francji. Ostatnie dwa sezony przelały jednak czarę goryczy, coś się skończyło, potrzebna jest nowa formuła. Wenger zostawia drużynę na szóstymi miejscu, to moment kryzysowy. Arsenal przez lata przeczył temu trendowi, który dziś obowiązuje w Europie. Wenger był sceptycznie nastawiony do wydawania grubych miliony na potencjalne gwiazdy futbolu. W ostatnim czasie to się zmieniło, ale nie można oceniać go radykalnie krytycznie, bo starał się zarządzać finansami klubu rozważnie.

Gdy Alex Ferguson zostawił MU, od razu drużyna wstąpiła na równie pochyłą, dziś nie jest hegemonem angielskiej piłki, tylko jedną z topowych drużyn na Wyspach. Czy odejście Arsene’a Wengera, który nie przetrwał próby czasu, nie pogorszy raptownie i tak mało optymistycznej sytuacji Kanonierów. Przekonamy się wkrótce. Czasami mamy za dużo wymagania wobec pewnych osób. Tak czy inaczej trudno podważać to, że pewien zastój w grze Arsenalu na przestrzeni ostatnich lat się pojawił, kto jednak zaradzi temu i wyprowadzi drużynę na prostą. Arsenal od lat gra efektownie, ale brakuje me efektywności.

Pamięć kibiców Arsenalu jest świetna. Fani Kanonierów nie cierpią na krótkowzroczność, to właśnie dlatego Wenger trafi do galerii klubowych sław, obok Herberta Chapmana chociażby. Ludzie dobrze życzący The Gunners z nostalgią wspominają czasy Henry’ego, Bergkampa czy Piresa. To, że wciąż muszą żyć historią, może smucić, ale takie są fakty. Konkurencja dziś w futbolu jest ogromna, Wenger nie był zwolennikiem budowanie drużyny za petrodolary, on wybrał inną drogą, należy go za to docenić.

Wczoraj ostatnie El Clasico w swojej karierze rozegrał Andres Iniesto. Dziś przeżywamy smutny okres w klubowej piłce. Niekwestionowane legendy futbolu rezygnują z walki o trofea dla klubów, którym przez lata były wierne.

Wczoraj też piłkarze MC cieszyli się na swoim stadionie z tytułu mistrzowskiego. Dzisiaj drużyna z Etihad gra bardziej po barcelońsku niż do bólu pragmatyczny i wyrachowany zespół Ernesto Valverde. Jednak czy radość w błękitnej części Manchesteru jest ogromna po tym triumfie. Ja bym się nie cieszył specjalnie z takiego zwycięstwa. Przepaść finansowa, jaka dzieli City i resztę drużyn w angielskiej ekstraklasie może szokować. W związku z tym wynik piłkarzy Guardioli mógł być tylko jeden.

Pep przez lata pracy w Barcelonie był pryncypialnym wręcz ideologiem piłki nożnej. Dziś dzięki grubym milionom otrzymywanym od bogaczy z ZEA niszczy konkurencję na całego, zachowuje swój styl, swój image wizjonera, ale wg mnie nie ma powodów do euforii. Skoro przeznaczasz taką fortunę na budowę drużyny, musisz odnosić sukcesy. To jednak część prawdy, bo w Europie piłkarze MC zawodzą nadal na całego. Arsene Wenger był często wyśmiewany w ostatnim czasie, stał się chłopcem do bicia dla angielskich bulwarówek. Moim zdaniem Wengera można krytykować oczywiście, ale robiąc to warto pamiętać, że Francuz z reguły nie szastał pieniędzmi na lewo i prawo, w ostatnich latach wprawdzie Arsenal przeprowadził kilka transferów, które znacząco uszczupliły klubowy budżet, jednak mimo wszystko trudno porównywać kwoty, które krążyły na The Emirates do tego całkiem nieracjonalnego majątku, jaki przeznaczali na wzmocnienia chociażby ludzie pracujący dla obu klubów z Manchesteru.

Wyczyny strzeleckie Aguero i Jesusa musiały imponować. Niesamowity przegląd pola, piekielnie inteligentne czytanie gry, przewidywanie akcji, to wszystko cechowało nieocenionego Kevina de Bruyne. Koszmarne pudła Sterlinga skłaniały do wyciągnięcia wniosków, że gdyby Anglik wykazywał się większym instynktem strzeleckim pod bramką rywali, to kończyłby sezon może i z 40 golami. Śmiem twierdzić, że przy odrobinie skuteczności nastrzelałby więcej niż sam Mo Salah.
Skoro już jesteśmy przy genialnym Egipcjaninie, to warto, bym poruszał temat Livepoolu. Klopp stworzył bowiem na Anfield drużynę kompletnie zwariowaną, która w prawie każdym meczu daje postronnym kibicom  mnóstwo zabawy. Ten rollercoaster jest niesamowity, zwroty akcji, mecze obfitujące w gole. Aż chce się to oglądać. Spontaniczność, finezja, fantazja, nonszalancja, beztroska w defensywie to czynniki, które sprawiają, że większą sympatię obecnie trzeba chyba darzyć graczy Livepoolu niż piłkarzy MC.

Piłkarze Guardioli wykonują swoje zadanie na chłodno, wygrywają mecze regularnie, metodycznie, nie ma w ich meczach tego elementu zaskoczenia, tej nieprzewidywalności. Tymczasem spotkania z udziałem The Reds są do tego stopniu nieprzewidywalne, że można się zastanawiać, jak bardzo szalony jest Jurgen Klopp. Salah potrafi zagrać na poziomie Messiego, nieprzewidywalny, nieobliczalny Mane to zmora dla obrońców rywali. Również Firmino potrafi zaleźć za skórę swoim przeciwnikom. Trio z miasta Beatlesów wykręciło lepsze liczby niż strzelające w swoim najlepszym czasie gola za golem tercety MSN i BBC. Szok.

 
A jak nastroje po El Clasico? 2:2, czyli norma strzelonych goli została wyrobiona. Mecz był elektryzujący, poziom agresji upodobnił to spotkanie do tych pełnokrwistych starć z czasów Mourinho. Sędzia kompromitował się notorycznie, Sergio Ramos udowodnił, że Pepe ma w drużynie Królewskich godnego zastępce jeśli chodzi o znajomość współczesnych sztuk walki. Hiszpański obrońca to bowiem boiskowy bandyta pierwszej klasy. Wczoraj starał mu się dorównać też Gareth Bale, który na Bernabeu nie jest już od kilku miesięcy mile widziany. Widać, ta frustracja udzieliła się w końcu Walijczykowi. Musiał sobie jakoś odreagować swój okres nędzy i rozpaczy.
Karim Benzema ma świetny okres, po dwóch golach z Bayrnem, wczoraj błyskotliwym podaniem umożliwił Cristiano Ronaldo wturlanie piłki z kilku metrów do bramki. Messi trochę sobie pospacerował, ale jak już się uaktywnił, jak już depnął, to gracze Realu chyba oniemieli z bezradności. Ronaldo dopełnił formalności w akcji bramkowej Królewskich, natomiast Messi w zasadzie sam wypracował sobie tego gola na 2:1. Ja sobie myślę, że takie gole są więcej warte niż bomby lecące w same okienko bramki z kilkudziesięciu metrów. Tu widać ten kunszt piłkarza, kogo byłoby jeszcze stać na taki majstersztyk, na takie czary, może Mo Salaha, na pewno nie C.Ronaldo, który dziś jest już tylko egzekutorem.

środa 2 maja 2018

Ależ to było widowisko! Dwumecz Realu z Bayernem zachwycił pewnie nie tylko mnie. Królewscy pokazali klasę. W takich momentach utarło się mówić, że zwycięska drużyna wykazała się większą dojrzałością. Rzeczywiście, trudno z tym polemizować. Królewscy byli bombardowani w rewanżu na Bernabeu przez ofensywnych graczy Heyncessa wieloma strzałami. Choć sytuacje dla Bayernu mnożyły się z minuty na minutę, to jednak ostatecznie to Real zagra w finale.

Nie będę skupiał się szczegółowo na przebiegu gry, bo wszyscy doskonale widzieli, co działo się na Bernabeu. Gracze Bayernu atakowali z furią bramkę Navasa, jednak mimo że strzelili Realowi dwa gole, można mówić o ich strzeleckiej niemocy. Real swoje szanse wykorzystał. Fatalny kiks bramkarza Bayernu przesądził o awansie Królewskich.

Chciałbym pobudzić czytelników do pewnej refleksji po tym meczu. Jak to jest bowiem, że kiedy napastnicy wielkiego formatu, gracze absolutnie topowi, zawodzą, nikt nie bije na alarm, w takim przypadku nie widzimy w tym niczego szokującego. Natomiast, gdy bramkarz zalicza wpadkę, robi się o tym głośno. Rola bramkarza w piłce jest bardzo niewdzięczna. Jeśli broni znakomicie, może zostać doceniony, ale oczywiście nie musi, bo śmietankę zwykle spijają ofensywni piłkarze, z kolei jeśli wpuści jakiegoś gola, który ewidentnie obciąża jego konto i ma wpływ na końcowy wynik meczu, nic nie uchroni go przed ostrzałem mediów i kibiców. To, co napisałem jest dość oczywiste, jednak warto mieć to na uwadze. Śmieszne jest bowiem ocenianie innych przy użyciu uproszczeń i stereotypów. Kiedy napastnik koszmarnie pudłuje w świetnej sytuacji, to możliwy jest taki scenariusz, że jeszcze będzie miał szansę, by się zrehabilitować. Bywa tak, że w pewnym momencie snajper wprawdzie pokpił sprawę, ale później drugą szansę już wykorzystał, więc koniec końców ujdzie mu to na sucho. Bramkarz może raz się pomylić i cały wysiłek drużyny na skutek jego pomyłki może legnąć w gruzach. Wtedy nie ma zmiłuj, zawaliłeś mecz, musisz za to zapłacić najwyższą cenę. Musisz liczyć się z medialnym ochrzanem. Konkluzja? Bramkarz ponosi większą odpowiedzialność za wynik niż chociażby napastnik. Zdarzyło się pudło, OK, zaraz może nadarzy się kolejna okazja i wtedy wykończysz akcję skutecznie. Perspektywa straconego gola za to jest już niezmienna. Nie można tego odwrócić. Stracony gol kładzie się cieniem na całym występie bramkarza. Owszem, w fazie pucharowej LM pada stosunkowo dużo goli, jednak to nie zmienia faktu, że na tym etapie rozgrywek właściwie prawie nie ma tego marginesu błędu. Robisz karygodny błąd, który kończy się golem, możesz stracić marzenia o dalszej grze w Champions League. Dzisiaj widzimy, jak wielu ludzi wiesza psy na Ulreichu, tymczasem w analizie tego dwumeczu należy uwzględnić również to, że tak fantastycznie dziś dysponowany Navas tydzień temu nie przewidział, że Kimisch może oddać strzał na jego bramkę i w wyniku nieuwagi bramkarza Królewskich Bayern wyszedł wtedy na prowadzenie. Błąd Ulreicha jednak był koszmarny, tak czy inaczej, gdyby nie pewne gapiostwo Kostarykanina Bayern mógłby przystępować do rewanżu z dwubramkową stratą.

Ludzie czują pewien niesmak, bo sędzia skrzywdził piłkarzy z Bawarii, nie dyktując przynajmniej jednego rzutu karnego w tym dwumeczu, jeden karny na pewno im się należał, nie mają wątpliwości ludzie oglądający oba te spotkania. Oczywiście, trudno to negować, natomiast twierdzenie, że Real przepchnęli do finału sędziowie, jest idiotyczne. Znowu chcę pokazać, jak powierzchowna, wybiórcza jest ocena ludzi, którzy nie potrafią myśleć obiektywnie. W starciu z Juventusem na Bernabeu kontrowersje wywołał rzut karny dla Królewskich. Nawet jeśli decyzja arbitra była błędna, choć nie sądzę, żeby sędzia wypaczył wynik rywalizacji, w pierwszych minutach meczu arbiter nie uznał gola Isco, niesłusznie odgwizdując spalonego. O tym nikt nie pamięta. Może nie zachwycalibyśmy się kapitalną grą Liverpoolu, gdyby sędzia w rewanżowym meczu MC z The Reds na Etihad nie dopatrzył się wyimaginowanego spalonego i uznałby gola na 2:0 dla gospodarzy. 

Ten dwumecz zapowiadano jako starcie Ronaldo-Lewandowski, obaj tymczasem nie strzelili gola i nie pokazali się z dobrej strony, mówiąc delikatnie. Oczywiście nie ma powodów, by narzekać na Cristiano Ronaldo. Real wygrał, trzeba się cieszyć, fani z Bernabeu nie mają pretensji do swojej gwiazdy. To oczywiste, jednak Robert Lewandowski nie może liczyć na wyrozumiałość szczególnie polskich kibiców. Ci nie darują mu tych dwóch bezbarwnych występów. Ludzie myślą sobie teraz pewnie, że Lewandowski strzelił kiedyś te cztery gole Realowi i wciąż żyje tamtym fenomenalnym meczem.

Polski napastnik nie miał wielu okazji w tych półfinałowych konfrontacjach z Realem, żeby dać gola swojej drużynie. Jasne, mógł pokusić się przynajmniej o jednego, jednak tak się nie stało. No cóż, bywa i tak, nie zawsze wszystko wpada do bramki. Nawet Mo Salah czasami zalicza niesamowite pudła, a co dopiero Lewy... Proszę zatem wziąć to pod uwagę i nie pastwić się nad naszym najbardziej znanym piłkarzem. Bayern na Bernabeu stworzył sobie mnóstwo sytuacji, jednak to nie wystarczyło do awansu. Wyśmiewany do niedawna Karim Benzema dwa razy wpakował piłkę do bramki i to on został bohaterem Madrytu.

Bayern robił wiele szumu, Real tymczasem punktował Bawarczyków bez żadnych skrupułów, Real w tych dwóch meczach nie prowadził huraganowych ataków, Królewscy w odpowiednim momencie obijali zdezorientowanego rywala.

Lewandowskiego i Ronaldo nie krytykujemy aż tak ostro, jak Ulreicha. Czy to niesprawiedliwe? Być może. Bramkarz Bayernu popełnił fatalny błąd, nic nie może go tłumaczyć. Golkiper drużyny Heyncessa w tej nieszczęsnej sytuacji z 46 minuty spotkania po prostu chciał łapać piłkę, jednak wygląda na to, że w ostatniej chwili zorientował się, że zagrał do niego partner z drużyny i że nie może tego robić, więc w przypływie głupoty przepuścił piłkę między nogami, a Benzema już więcej jak sprawę rozwiązać. Na Ulreicha spadła fala krytyki. Ten hejt jest olbrzymi, bo rzeczywiście okoliczności, w jakich Bayern stracił kluczowego w kontekście dwumeczu gola, gola, który zadecydował o wszystkim, były absurdalne. Jednak gdyby w pierwszym meczu Ribery chociaż w jednej z czterech doskonałych sytuacji zachował się jak trzeba, Bayern mógłby dziś triumfować, gdyby Bayern nie ograniczał się do robienia zamieszania w polu karnym rywali, gdyby to dobre wrażenie przekładało się w wymierny sposób na rezultat meczu, teraz mówilibyśmy o Bayernie w pozytywnym sensie. Gdyby sędzia nie sprzyjał Królewskim, obrót spraw byłby inny. Gdyby…

Real czwarty raz z rzędu zagra w finale Champions League. To imponujący wynik, jednak nazywanie Królewskich najlepszą drużyną świata może budzić pewną ambiwalencję. Bayern przegrał na własne życzenie. Niewykorzystane sytuacje lubią się mścić. To nie jest tak, że Bawarczycy mieli jakieś nieliczne sytuacje, wykreowali ich sobie bowiem mnóstwo, jednak skoro stać było ich tylko na dwa gole, to musiała stać się taka przykra sprawa, która pozbawiła ostatecznie ich złudzeń.

Nieskuteczność graczy ofensywnych Bayernu to podstawowy zarzut, jaki możemy stawiać drużynie z Niemiec po tym meczu, ten nieprawdopodobny błąd Ulreicha był konsekwencją niemocy graczy z Alianz Arena. W końcu musiał przydarzyć się jakiś błąd. Na nieszczęście Bayernu był to błąd ogromny.

Wiele razy pisałem już tu o pragmatyzmie Barcelony. Barca dziś nie zachwyca stylem gry, wygrywa regularnie, robi to metodycznie, bez polotu, po prostu odhacza kolejne zwycięstwa. Celem są punkty, nie to, w jaki sposób osiąga się swoje zamierzenia. Real w dwumeczu z Bayernem miał kilka sytuacji, Bayern wypracował sobie ich kilkanaście...

PS. W tym swoim komentarzu do meczu nie podałem wyniku dzisiejszej konfrontacji na Santiago Bernabeu, nie przyszło mi bowiem do głowy, że ktoś zabierający się za czytanie mojego artykułu, mógłby nie znać rezultatu. Na wszelki wypadek informuję. Real pokonał Bayern 2:1.

 

Copyright © 2024 - Sport okiem młodego adepta sztuki dziennikarskiej