niedziela 26 lipca 2015

Lech Poznań w tym oknie transferowym nie wzmocnił się szczególnie mocno, szeregi drużyny z Wielkopolski zasilili Denis Thomalla, Dariusz Dudka i Marcin Robak, choć w przypadku tego ostatniego można mieć wątpliwości co do jego umiejętności i co za tym idzie, trudno dziś jednoznacznie stwierdzić, czy ma papiery na to, by stać się jednym z ofensywnych filarów poznańskiej lokomotywy. Lech idzie na podbój Europy, jednak czy ma realne szanse ku temu, by po 19. latach niemocy zagrać w elitarnych rozgrywkach Champions League.

Na przestrzeni ostatnich lat w Poznaniu oszlifowano talent niejednego obiecującego napastnika. To efektowną grą przy Bułgarskiej, pięknymi golami, drogę do znacznie bardziej renomowanych lig utorowali sobie Robert Lewandowski i Artjom Rudnevs. Polak jest dziś gwiazdą światowej piłki, natomiast Łotysz nie potrafi się odnaleźć w Niemczech, tak czy inaczej już sam fakt, że znaleźli się na niego chętni, jest znamienny. Po tym jak przeszedł poznańską szkołę, mógł upatrywać swoich szans w trochę innych realiach, jak dotychczas na darmo, niemniej sama taka zagraniczna przygoda jest docenieniem klasy piłkarza. W Poznaniu jest dobry klimat dla napastników, wcześniej dla Lecha goli bez liku strzelił Hernan Rengifo, wszystkich tych napastników łączy jedna cecha, jest to być może pewien mankament, mianowicie żaden z nich nie należał do wirtuozów, żaden nie lubował się w piłkarskiej maestrii, a mimo to mocno zaszli za skórę wielu bramkarzom. Lech od lat funkcjonuje na pewnych zasadach i jest w tym nieprzejednany, a największym produktem eksportowym są właśnie gracze odpowiedzialni za strzelanie goli. Można powiedzieć, że Lech trochę wzorem Atletico Madryt stał się dla napastników trampoliną do większych klubów, dostrzegam bowiem wyraźną analogię między Kolejorzem a Los Colchoneros, przecież na Vicente Calderon też prowadzą dość powściągliwą politykę transferową i nie szastają pieniędzmi, a konto klubowe wzbogacali swego czasu i Fernando Torres i Kun Aguero i Diego Forlan. ''Miej proporjum, mocium panie'', takie porównanie może być dla Lecha sporym wyróżnieniem.

Ale nie wszystko złoto co się świeci, po latach z uznanymi napastnikami w kadrze, nadeszły lata chude, już od jakiegoś czasu Lech cierpi na nieurodzaj pod tym względem. Sprowadzenie Zaura Sadajewa na Bułgarską było aktem desperacji ze strony działaczy Kolejorza, zamiast sięgnąć głębiej do kieszeni, woleli oni jak to typowi Poznaniacy zaoszczędzić i po boisku poruszał się piłkarz silny jak tur, ale z tężyzny fizycznej czyniący chyba swój jedyny atut. Aha, jeszcze jeśli chodzi o grę tyłem do bramki, nie można było mieć do niego zastrzeżeń, niemniej było to półka niżej w stosunku do piłkarzy którzy w Lechu grali na pozycji numer dziewięć wcześniej. Dzisiaj ludzie dobrze poznaniakom życzący, wiążą swoje nadzieje z osobą Marcina Robaka, czy jednak nie jest to przejaw słabości i donkiszoteria? Być może największą bolączką Sadajewa było to, że potrzebował naprawdę wielu sytuacji, by w końcu znaleźć drogę do bramki, ale Robak również ma z tym problem. Wczoraj strzelił swojego pierwszego gola, ale zanim pokonał bramkarza Lechii, zmarnował jeszcze dwie dogodne okazje. Może jednak taki gol w końcówce, który dał Lechowi upragnione zwycięstwo, gol którym wydarł trzy punkty, pokrzepi go na tyle, że na powrót zyska instynkt strzelecki. Nie można jednak pomstować tylko na Robaka, bo w całej naszej lidze jest duży problem z klasowymi napastnikami, najdobitniej widać to w przypadku Wisły Kraków, która liczy już na potwornie steranego grą w piłkę Pawła Brożka. Kiedyś to był łowca goli z prawdziwego zdarzenia, ale dziś sprawia wyłącznie zawód swoją indolencją pod bramką rywali.

Lech Poznań oczywiście może awansować do Ligi Mistrzów, ale szanse na to są naprawdę znikome. Jeśli żałowano pieniędzy na solidnego napastnika, choć trochę obytego w europejskich realiach, będzie ciężko, ale nie można też Kolejorza skreślać a priori. W mojej opinii drużynie mistrza Polski brakuje dobrego rozgrywającego, który pociągnąłby tę ekipę do przodu i napędzał te ataki poznaniaków, dziś oglądając mecze Lecha, widzimy momenty przestoju w grze. Owszem, Lechici są zdolni do porwania publiczności, czego dowodzi drugi gol we wczorajszym spotkaniu. Zdaniem jednego z redaktorów portalu ekstraklasa.tv akcja bramkowa Kolejorza została skonstruowana na modłę barcelońską, piłkarze trenera Macieja Skorży ponoć rozmontowali blok obronny gdańszczan w stylu katalońskim, w stylu iście mistrzowskim. Nie wiem czy nie ma w tym niezdrowego patosu, w każdym razie to dobrze, że zamiast pieczołowicie wymieniać podania, poszli na całość i to się opłaciło, ruszyli z przytupem, aż nie do wiary, że byli w stanie uciec się do takiego piłkarskiego artyzmu.

Dziś Lech ma skład predestynujący go do udziału w rozgrywkach Ligi Europy, dziś klasę europejską prezentuje w ekipie Kolejorza chyba tylko Barry Douglas, który co prawda czasami zawodzi w destrukcji, ale za to kompensuje te swoje mankamenty świetną grą ofensywną, niektórzy zastanawiają się, czy nie lepiej spisywałby się na pozycji skrzydłowego, swoją przebojowością ustawiony bliżej bramki przeciwnika mógłby być jeszcze lepszy, jeśli chodzi o uderzenia z rzutów wolnych nie ma w naszej lidze większego fachowca, ostatnio żartowałem nawet, że pod tym względem bierze górę nad samym Cristiano Ronaldo, który w minionym sezonie Primera Division tylko dwa razy trafił z wolnego, Douglas już na początku nowego sezonu strzelił pięknego gola drużynie z Sarajewa. Również jego wrzutki z rzutów wolnych i rożnych bywają zabójcze dla rywali, jest to trochę taki obrońca w stylu brazylijskim. Gra nieco nonszalancko, ale jak klasowy defensor umie wypracować gole, na dodatek nieraz sam je strzela.

Na pewno pewnym punktem Lecha nie jest bramkarz, Jasmin Buric gra wręcz fatalnie na przedpolu, jest bojaźliwy, nie potrafi bezkompromisowo wyjść z bramki i sprzątnąć ją rywalom sprzed nosa. Od razu przypomina się więc to, jak grał przed laty wieloletni bramkarz drużyny z Poznania-Krzysztof Kotorowski, który również cały czas stał na linii. Również obrona Kolejorza nie gra na wymaganym poziomie. Oby piłkarze FC Basel nie strzelili gola w spotkaniu w Poznaniu, bo jeśli tak się stanie, prawdopodobnie mecz rewanżowy będzie dla Szwajcarów formalnością. Oby gracze formacji obronnej w drużynie Macieja Skorży wreszcie ustrzegli się szkolnych błędów, natomiast ci z ataku również nie będą mogli próżnować, wręcz mają obowiązek wypracować jakąś zaliczkę przed wyjazdem do Bazylei.

Lech Poznań w pierwszej fazie nowego sezonu nie rozpieszcza swoich kibiców, gra bardzo oszczędnie, stara się odnosić zwycięstwa jak najmniejszym nakładem sił, jest to o tyle dziwne, że na początku rozgrywek piłkarze powinni być niezmordowani, pełni wigoru. Brakuje im jednak tych cech wolicjonalnych. Dla odmiany Legia Warszawa wskoczyła już na najwyższe obroty, tydzień temu rozbiła Śląsk Wrocław, a nowy napastnik warszawskiego klubu-Nikolic strzelił dwa gole, wczoraj dołożył kolejnego. Wydaje się, że Legii trafił się solidny napastnik, snajper co się zowie. W naszej lidze dziś nie ma takich prawdziwych killerów, którzy każdą szansę zamienią na gola. Jeśli chodzi o Lecha, to Marcin Robak w meczu z Lechią kierując piłkę do bramki z bliskiej odległości, dał Kolejorzowi zwycięstwo, ale już wcześniej powinien był wpisać się na listę strzelców, Nikolic tymczasem strzela jak natchniony, każdą okazję potrafi wykorzystać. Niektórzy mówią, że Legia gra z rozmachem, owszem na pewno prezentuje się efektownie, ale czy aby nie jest to po części mylne wyobrażenie? Wczorajsze spotkanie przy Łazienkowskiej obfitowało w gole, jednak było to pewnie pokłosie tego, że już w pierwszych minutach jeden z obrońców Podbeskidzia zachował się niefrasobliwie i wpakował piłkę do własnej bramki, kolejne gole Legia strzelała na dużym luzie. W tym meczu do jednej bramki widzieliśmy jednak ciekawe rzeczy, mianowicie w drugiej połowie po raz kolejny legionistom dopisało szczęście, Podbeskidzie śmielej zaatakowało, nie mając już absolutnie nic do stracenia i stworzyło sobie kilka okazji bramkowych, to że Legia nie straciła choćby jednego gola ocierało się o cud. Piłkarze Dariusza Kubickiego w drugiej części spotkania byli minimalnie lepsi, ale to Legia jeszcze bardziej ich dobiła, do przerwy trzy gole, po zmianie stron dwa kolejne, zwłaszcza fenomenalne uderzenie Michała Żyry mogło zaimponować, ofensywny piłkarz Legii przymierzył w stylu Jamesa Rodrigueza, czyli na ten moment zapewne największego specjalisty od goli rzadkiej urody na świecie. Wokół Legii jest teraz wiele zachwytu, czy to jednak nie sprawi, że piłkarze Henninga Berga spoczną na laurach?

***

Kończąc wątek polskiej ligi, poświęcę jeszcze kilka słów pewnej dość ciekawej kwestii. Oto wczoraj fani Manchesteru United szaleli z radości, podupadająca potęga z Old Trafford bowiem rozprawiła się z wielką Barceloną i to w stylu, jak wynika z relacji w sieci, co najmniej pięknym. Zwycięstwo Czerwonych Diabłów powinno cieszyć każdego postronnego kibica, bo taka wiktoria może wlać w serca ludzi związanych z tym klubem nadzieje na lepszą przyszłość, przed United nie rysują się przecież idylliczne perspektywy, a dobry Manchester piłce jest potrzebny i to nie podlega żadnej dyskusji. Tak czy inaczej wypada się zastanowić nad ideą rozgrywania meczów towarzyskich, bo o ile spotkanie dwóch topowych drużyn, United mimo wszystko to wciąż uznana marka, na polu marketingowym nie ma powodów do wstydu, reakcje po takich potyczkach bywają cokolwiek absurdalne. Jeśli dziś kibice angielskiej drużyny są szczęśliwi jak nigdy, a fani Barcy się smucą, do czego to doszło? Przecież sparingi służą z założenia temu, by przetestować nowe warianty, sprawdzić przydatność do drużyny nowych graczy, wypracować pewne automatyzmy, generalnie w tych spotkaniach dużo się kombinuje i eksperymentuje i to jest całkowicie normalne, zatem po co ktoś wyciąga tak idiotyczne wnioski, że Barcelona teraz zacznie dołować i przeżywać same koszmary, bo rywale ją zatłuką na śmierć? A jeszcze większym kuriozum jest opiewanie graczy Manchesteru United, prawda bowiem jest bolesna, ten klub z van Gaalem u steru będzie się pogrążał coraz bardziej, nie zmieni tego gierka towarzyska, której swoją obecnością nie zaszczycili ani Leo Messi ani Neymar, można powiedzieć, że drużyna United wygrała z Luisem Suarezem. No bądźmy poważni. To tak ku refleksji.


czwartek 23 lipca 2015

Carlo Ancelotti był konserwatystą, który kurczowo trzymał się pewnych schematów gry, jakie nakreślił swojej drużynie. Miał obsesję na punkcie once de gala, czyli wyjściowej jedenastki, która za czasów Włocha w Realu Madryt była w zasadzie nietykalna. Ta ortodoksja, przesadne przywiązanie Carletto do niektórych piłkarzy, brak rotacji jakże ważnych w perspektywie całego sezonu, to wszystko obróciło wniwecz mocarstwowe plany Królewskich. Nowy trener Rafa Benitez chce wprowadzić pewne innowacje, u niego największe gwiazdy nie przyjmą za pewnik miejsca w podstawowym składzie, będą musiały ciężko pracować o to, by dostać szansę. Ponadto Hiszpan chce wręcz zrewolucjonizować grę Realu, przesunąć akcenty, by wyeksponować dotąd ukryte atuty swoich graczy. Najbardziej na tej zmianie ma skorzystać Gareth Bale.

Po przegranym meczu z Romą rozwścieczeni kibice Realu chcieli zwalniać Beniteza, ta histeryczna reakcja na wynik tylko towarzyskiego spotkania pokazuje dowodnie, jak ogromny jest głód zwycięstw i pragnienie sukcesów na Santiago Bernabeu. W obozie Królewskich jednak wybuchła awantura, burzę wywołał ponoć Cristiano Ronaldo, który nie szczędził swojemu trenerowi gorzkich słów z tego powodu, że ten ośmielił się nie uznać mu gola w gierce sparingowej. Czy zatem obsesja na punkcie rywalizacji z Leo Messim już kompletnie zawróciła w głowie Portugalczykowi? Na to wygląda, Ronaldo ma za sobą sezon katastrofalny, a Benitez widzi upływ czasu, Cristiano stuknęła już trzydziestka, więc jego siły już nie będą niespożyte, będzie musiał grać znacznie bardziej ekonomicznie, zresztą już to robi, niestety ze szkodą dla siebie. Ronaldo jakiś czas temu przeobraził się w sępa pola karnego. To James, Kroos, Modric i Isco muszą go obsługiwać, sam nie jest w stanie zagrozić poważnie bramce rywali. Owszem, goli strzela wciąż całkiem sporo, ale to właśnie dzięki partnerom, a do tego w meczach o najwyższą stawkę szamocze się strasznie. Czy jednak Gareth Bale może stać się liderem Realu Madryt, czy nie przerośnie go rola gracza określanego w Hiszpanii mianem todo campista, jest to człowiek harujący na całym boisku, piłkarz który wiedzie prym, jego zadaniem jest nie tylko zagrywanie dobrych piłek do kolegów ani też strzelanie goli, on musi przede wszystkim brać na siebie ciężar gry, a przecież Bale czasami nie kwapił się, by wrócić do obrony po stracie piłki, tak więc nagle przejdzie metamorfozę?

Gareth Bale z polotem i fantazją grał w Anglii, w Hiszpanii już brakuje mu tej finezji, piękna, maestrii jaką czasami pokazuję James czy Isco, nie ma też takiego wyczucia w grze jak Luka Modric. Nawet cichy pracuś Kroos przerasta go o głowę. Pamiętamy spektakularną szarżę Bale'a w pamiętnym meczu z Barceloną, był to finał Pucharu Hiszpanii, wówczas Walijczyk był na ustach wszystkich, bo strzelił zwycięskiego gola, jakże cennego, wbijającego ostatni gwóźdź do trumny Katalończyków, ten gol miał wyznaczyć piłkarską śmierć Barcy, jednak w następnym sezonie drużynę z ruin wydźwignął Luis Enrique. Tak czy owak Bale, który w mojej opinii w ubiegłym sezonie był największym rozczarowaniem jeśli chodzi o piłkarzy Realu Madryt, ma teraz coś do udowodnienia, musi pokazać, że gra w Realu nie tylko dlatego że jest ulubieńcem Florentino Pereza, musi odzyskać swoją strzelecką wenę, pamiętamy przecież jak na boiskach Premier League siał postrach wśród bramkarzy, ładował bomby pod poprzeczkę. Czy jednak techniczna liga hiszpańska nie będzie i tym razem dla niego mordęgą? Czy podoła temu szalenie trudnemu wyzwaniu?

Real ma najbardziej błyskotliwą linię pomocy w piłce europejskiej, tym bardziej więc dziwi, że w roli wspomnianego już todo campista trener Rafa Benitez widzi Garetha Bale'a. Zawodnik preferujący futbol siłowy będzie miał pewnie spore problemy z wywiązywaniem się ze swojej nowej roli, Banitez podejmuje naprawdę duże ryzyko. Jeśli się uda, będzie geniuszem, jeśli nic z tego nie wyjdzie, zostanie wystawiony na pośmiewisko.

Może to będzie dla Bale' a sezon przełomowy. W Barcelonie pierwszy sezon był dla Neymara okresem adaptacji, wówczas Brazylijczyk chował się w cieniu Leo Messiego, poczynał sobie nieśmiało, bał się pójść na całość i zagrać w sposób brawurowy, często oddawał piłkę Argentyńczykowi, dzisiaj też obserwujemy ich dwójkowe akcje, niemniej gołym okiem widać, że Neymar się rozochocił i gra z większą swobodą. Real to grupa indywidualności, Ronaldo nie poda partnerowi pomocnej dłoni w razie niepowodzenia, zatem Bale musi być silny.


sobota 18 lipca 2015

Jest pewien klub piłkarski, który darzę szczególną sympatią, jest to o tyle znamienne, że słabość mam także do jego odwiecznego wroga. Zatem można sobie wyobrazić, że uczucie, jakim pałam do owej drużyny istotnie musi być żarliwe. Szkoda tylko, że Barcelona, bo o niej mowa, wystawia swoich kibiców na coraz cięższe próby, gra na najczulszej strunie najzagorzalszych i najwierniejszych fanów. Na pohybel ktosiom, którzy rozsadzają ten zasłużony i wybitnie utytułowany klub, Josep Maria Bartomeu musi odejść, musi odejść, bo niszczy wizerunek Barcelony, już ostatnio się nad nim pastwiłem, teraz stawiam zarzut najpoważniejszy dla mnie, bo de facto te wszystkie szwindle i przekręty, które wychodzą na jaw, godzi się z największym rygorem napiętnować. Mianowicie chodzi o upadek La Masia. Warto wsłuchać się w głos rozsądku socios:bye, bye Bartomeu, te słowa są wymowne, oby oddźwięk był potężny. Joan Laporta ma szanse na powrót wprowadzić Barcę na właściwe tory, czy jednak mu się to uda? Czy ma wystarczający elektorat, czy grupa jego wyborców jest na tyle liczna, by przerwać skandaliczne rządy społecznej mendy Bartomeu? Miejmy nadzieję, niech Laporta przerwie tę barcelońską gehennę, bo inaczej co poniektórych szlag trafi, a Cruyffa ewentualna wygrana Bartomeu to chyba do grobu wpędzi.

Szkoda, że Leo Messi nie ujawni publicznie kogo popiera. Introwertyczny Argentyńczyk nie lubi się afiszować, pełnym blaskiem woli świecić, kiedy czyni cuda z piłką przy nodze. Ubolewać można nad tym jednakowoż, bowiem Messi zapewne przemówiłby do rozsądku, tym których tumanił tak chytrze Bartomeu. Swego czasu mówiło się o odejściu Messiego do Chelsea, myślę że to, iż Bartomeu nie zareagował na to radykalnie, ucinając spekulacje i blokując przejście geniusza z Barcy do londyńskiego giganta, może wpłynąć na to, że jego haniebna prezydentura dobiegnie końca. Drodzy kibice, jeśli jesteście zdrowi na umyśle, wierzycie w to głęboko, ten facet nie zawahałby się sprzedać waszego największego idola. Owszem, na konto wpłynęłaby sowita suma, zgoła zawrotna, niemniej jak to tak pozbywać się największej gwiazdy, kandydata do miana gracza wszech czasów. To jest normalne, proszę sobie odpowiedź na to pytanie, dla Bartomeu na pewno.

La Masia to był unikalny projekt, Pep Guardiola stworzył trzon drużyny w oparciu o graczy, którzy piłkarskie szlify zbierali w barcelońskiej akademii. Xavi Hernandez i Andres Iniesta, czyli dwójka barcelońskich geniuszy, panów środka pola, decydowała o obliczu katalońskiego kolosa. Nie byłoby tej supremacji Barcy przed kilkoma laty, gdyby nie obaj ci wybitni piłkarze, którzy trafili do galerii sław i futbolowego panteonu, to samo pisane było Leo Messiemu. On również zaczynał w La Masia, dzisiaj wszyscy jesteśmy Messim oczarowani. Kiedyś Barcelona była klubem specyficznym. To właśnie ta szkółka stanowiła o jej potędze, dziś nikt na nią nie zwraca uwagi. Munir czy Sandro nie dostali szans, a pomyśleć, że za czasów Vilanovy wyjściową jedenastkę w meczu z Levante tworzyli wyłącznie gracze z La Masia. Cóż, takie są efekty nieudolnych rządów Bartomeu, oszusta, ignoranta, który w dodatku notorycznie robi z siebie durnia. Chcecie, drodzy kibice, aby ktoś tak niegodziwy stał na czele waszego klubu? Proszę bardzo, ale obudzicie się wtedy z ręką w nocniku, a to chyba nie jest zbyt przyjemne doznanie.

O nieprawidłowościach przy transferze Neymara nie ma sensu ponownie perorować, pozostałe formy działalności, używając eufemizmu, nieuczciwej również pozostawię bez komentarza. O tym wiemy już wystarczająco dużo, pora by wreszcie zacząć Barcelonę wyciągać z tego marazmu i kryzysu instytucjonalnego. Barca to bowiem zgodnie ze znanym wszystkim mottem:więcej niż klub. No to pokażcie tę swoją unikatowość i nie idźcie tą drogą, co Real Madryt. Królewski klub stał się niestety megakorporacją, nie wyznaje już żadnych wartości, sprowadza zastępy gwiazd, by potem opłakiwać kolejne porażki. Barcelona świętuje jeszcze, ale nastrój robi się coraz bardziej minorowy. Bajeczne gole Messiego, błyskotliwe dryblingi Neymara i spektakularne zwycięstwa na pewno dają wiele radości, niemniej warto wiedzieć, że na szczytach władzy dokonały się rzeczy wprost gorszące i trzeba to natychmiast ukrócić, jeśli zwycięży ktoś inny niż Joan Laporta, klub stoczy się jeszcze bardziej, a należy również pamiętać, że potrójnej korony nie zdobywa się rok w rok.

Dzisiaj są wybory na prezydenta Barcelony. Wieczorem będzie wiadomo, przynajmniej wstępne wyniki się pojawią, kto zdobył zaufanie socios. Jeśli lepszy wynik uzyska Bartomeu będzie to kolejny dowód na to, że świat zwariował. Laporta raczej nie będzie miał ochoty na kupowanie podstarzałego piłkarzy wątpliwej klasy pokroju Ardy Turana. On myśli, łachudrze dziś zajmującemu ciepłą posadkę, jest to obce.

Luis Enrique swego czasu mówił, że wstrzymuje się z decyzją o pozostaniu w Barcelonie ze względu na wybory w klubie. Idę o zakład, że trener, który przeszedł drogę od zera do bohatera na Camp Nou, swój głos oddał na Laportę. Pokazał tym samym, że idiotą nie jest. Ale znajdą się i tacy, którzy uwierzą w obietnice Bartomeu. Owszem, Laporta czasami wypowiadał się w sposób populistyczny, ale był w swoich przemowach wiarygodny i autentyczny. Jego wizja trafia do mnie zdecydowanie. Bartomeu z kolei przeszedł samego siebie, szczytem bezczelności było zapewnianie o spokoju, jaki zapanuje w klubie. Za jego rządów niestety Barcelona była skazana na ciągłe zamieszanie, afery i szukanie przez wścibskich dziennikarzy kolejnych powodów do udupienia nielubianego kolesiostwa, zresztą jak najbardziej słusznie, niech zostaną teraz ci nieszczęśni towarzysze wywaleni na zbity pysk, zasłużyli na potępienie, wszelako jak najbardziej drastyczne i takie, że im w pięty pójdzie.


Florentino Perez i tym razem nie miał skrupułów, na jego czarną listę trafił Iker Casillas i nie było taryfy ulgowej, makiawelistyczny prezydent zbył San Ikera. Legenda Realu Madryt, postać w piłce hiszpańskiej najznaczniejsza ze znacznych, jeden z graczy dla tamtejszego futbolu kultowych, ten który zapisał w nim osobny rozdział, a być może bramkarz wszech czasów został niegodnie potraktowany przez klub pchający się na salony, wokół którego zawsze jest medialny zgiełk, klub opływający w luksusy, z blichtru wszakże czyniący głębokie rysy na swoim wizerunku. Florentino Perez sprzeniewierzył się tradycji senorio, czyli klubu dżentelmenów, Wielki Flo bezwiednie uchybia godności Królewskich, jednak Jorge Valdano bierze go w obronę. Według niego to nic strasznego, co wyczynia oszalały Perez. Argentyńczyk to niezwykle dobry człowiek, nawet nie ma za złe szefostwu klubu, że postanowiono go kiedyś zwolnić ze stanowiska dyrektora sportowego Realu. Przeszkadzał Jose Mourinho w podsycaniu wojny madrycko-barcelońskiej, więc jego głowa spaść musiała niechybnie. Dzisiaj zacisnęła się pętla na szyi Ikera Casillasa.

Obsesyjne myśli o La Decima zawróciły w głowie Perezowi. Kiedyś wyrzucił z klubu Mesuta Oezila, gracza błyskotliwego, który świetnie rozumiał się z Cristiano Ronaldo. Kiedy już dziesiąty Puchar Europy pojawił się w klubowych witrynach, pod ostrzał poszedł Angel di Maria, zdecydowanie najlepszy na boisku w finale LM w Lizbonie. Dzisiaj słyszymy o możliwym odejściu Sergio Ramosa, który rzutem na taśmę wbił piłkę do bramki Atletico we wspominanym meczu. Perez już nakazał iść precz Javierowi Hernandezowi, a to on zapewnił Królewskim udział w półfinale LM. Gole w tej fazie rozgrywek pucharowych, w której Real zakończył swój udział w zmaganiach o prymat w Europie, zdobywał Alvaro Morata, na nim z kolei w Madrycie się nie poznano. Kiedy Di Maria opuszczał Concha Espina, kibice szlochali, wręcz larum grano, Perez jednak kocha Real bezgranicznie, zatem sprowadził na Santiago Bernabeu Jamesa Rodrigueza, rewelację mundialu. Obawiano się jednak, że Kolumbijczyk nie podoła wyzwaniom i wygórowane oczekiwania wobec niego wybiją go z rytmu, który osiągnął na boiskach w Brazylii. Początkowo rzeczywiście James zawodził, ale z czasem zaczął sukcesywnie się rozwijać i na końcowym etapie sezonu był graczem numer jeden pośród madryckiej konstelacji gwiazd. Tak czy inaczej źle to o Realu świadczy, że stał się tak kosmopolityczny i koniunkturalny. James podobno był marketingową bombą, zatem to tłumaczy jego transfer, w pierwszej kolejności nie chodziło bynajmniej o względy sportowe.

Real stał się klubem, który przepłaca za swoje gwiazdy. Gareth Bale sprowadzony kosztem 120 mln euro okazał się wielkim niewypałem, o ile w pierwszym sezonie to on w finale Copa del Rey obrócił wniwecz nadziej Barcelony na uratowanie konwulsyjnego sezonu, a swoją brawurową szarżą upokorzył Marca Bartrę, o tyle drugi był dla niego kryzysowy. Gdzie się podziały te atomowe strzały, którymi olśniewał w Premier League, Bale zatracił wszystkie swoje atuty. Warto było wydawać krocie na tak przeciętnego gracza, a szkoda przeznaczyć godziwą sumę na pensje dla piłkarzy wprost emblematycznych, bo za takich Casillas i Ramos słusznie uchodzą.

Iker Casillas ostatni sezon w Realu spisze na straty. Rozczarowywał, popełniał wiele koszmarnych błędów. Florentino Perez po meczu z Barceloną na Camp Nou, uciekł się do otwartej krytyki, wyraźnie poirytowany tym, że San Iker puścił drugiego gola w tym Gran Derbi. Tak czy inaczej należy mu się szacunek, owszem obok Bale'a był pewnie w szeregach Realu najgorszy, ale Xavi Hernandez również nie rozegrał kapitalnego sezonu, niemniej pożegnano się z nim w miłej atmosferze. Wszelako chroniczną przypadłością Realu jest obcesowe traktowanie legendarnych piłkarzy.

Wcześniej nie został z honorami pożegnany Raul Gonzales. W tej edycji Ligi Mistrzów Leo Messi i Cristiano Ronaldo w korespondencyjnym pojedynku rywalizowali o to, by pobić rekord słynnego napastnika Królewskich, ostatecznie to Argentyńczyk uporał się z fantastycznym wynikiem, który zapisał na swoim koncie Raul.

Real to klub gardzący tym, co najlepsze. Legendy trafiają na śmietnik historii, dziś podnoszą się głosy, że i Cristiano Ronaldo być może zmieni pracodawcę. Ponoć na umizgi Manchesteru City Perez może się skusić, dla niego przecież liczą się pieniądze, choć akurat gdyby sprzedał za tak bajońską sumę portugalską gwiazdę z poświatą, zrobiłby interes życia.

Jose Mourinho to trener konfrontacyjny, podczas pracy Portugalczyka w Madrycie jego cynizm ocierał się momentami o obłęd. Casillas był według niego ''kretem'', więc go pogrążył, sadzając na ławce dla rezerwowych. Od tego czasu zaczął się schyłek legendy. Jednak można powiedzieć, że Mou zdrowo Ikerowi dokopał, niemniej dopiero Perez położył kres jego świetności.

Mourinho nie chciał odejścia Raula Gonzalesa, to na szczytach władzy w klubie zapadła taka decyzja. Rafa Benitez natomiast nie zajął stanowiska w sprawie przyszłości Ikera Casillasa. Być może nie chce podzielić losu swoich poprzedników. Jeden z dziennikarzy przypomniał, w jak kuriozalnych okolicznościach Santiago Bernabeu zmuszony był opuścić Vicente del Bosque, mimo sukcesów jakie osiągnął z drużyną, został wylany z pracy, wszak dla chorobliwie ambitnego Pereza to było za mało. Trenerzy w Realu nie mają z pewnością klawego życia. Co więcej, jest to raczej życie pieskie, skazanie na uporczywą walkę z gigantyczną presją wywieraną przez rzeszę kibiców i radzenie sobie pod ogromnym ciśnieniem zamordystycznego prezydenta. Iker Casillas był ostatnim z ''normalnych'' w Realu Madryt, to znaczy nie wywyższał się, nie epatował snobizmem, arogancją i butą, tymczasem dziś jest to zjawisko powszechne w tym klubie, na domiar złego szerzy się ono w zgoła zastraszającym tempie. Już niemal wszyscy mają się za chodzące ideały, tylko James Rodriguez i Isco zdają się wciąż twardo stąpać po ziemi, natomiast chociażby Cristiano Ronaldo już kompletnie zidiociał. W futbolu jest coraz mniej takich ludzi, jak Xavi Hernandez i Iker Casillas, takich za których nie trzeba się wstydzić, oni mają ogładę, klasę, takt i sportowy kunszt. Tę ostatnią cechę posiada dziś wielu, ale z resztą jest na ogół bardzo źle.

Casillas nie jest jednak postacią nieskazitelną, poza boiskiem nie było nic słychać o jego ekscesach, jednak ostatnie laty to dla tego wybitnego bramkarza pasmo nieustannych nieszczęść. Kulminacją tego osobistego dramatu Ikera był mundial w Brazylii, kiedy dobijająca do ściany reprezentacja Hiszpania, ostatecznie dowiodła tego, że jej siły są już na wyczerpaniu. Trzon drużyny tworzony przez Xaviego Hernandeza, Andresa Iniestę i ikonę Realu Madryt został wycięty przez Holendrów w zgoła drastyczny sposób, później dzieła zniszczenia hiszpańskiej potęgi dopełnili Chilijczycy. Casillas puścił przeciw Oranje aż pięć goli, to w głównej mierze jego obarczono winą za ten przejmujący wieczór. W starciu z Chile zawalił pierwszego gola i też stanął w ogniu krytyki, nie było zmiłuj, kibice żądali odejścia legendy, pewna formuła już się wyczerpała, a firmujący dotąd spektakularną hiszpańską kampanię gracze stali się przekleństwem drużyny narodowej. Del Bosque jednak w Casillasa nie zwątpił, choć media nie miały dla niego litości. Jowialny wąsacz patrzy na piłkę z dystansem, może to pomaga mu wnikliwiej ocenić daną sytuację? Bynajmniej, przynajmniej w tym przypadku racja była po stronie wszelkiej maści komentatorów, Andres Iniesta wciąż ma pewne miejsce w składzie La Roja, Iker zaś musi ogromnie dzielnie walczyć o pozostanie w bramce z wielkim talentem hiszpańskiej piłki Davidem De Geą, znając Del Bosque i tak zachowa status nietykalnego. Może na to zasłużył.


wtorek 7 lipca 2015

Barcelona Luisa Enrique została przedwcześnie pogrzebana, ale trener z Asturii zdołał przezwyciężyć wszelkie trudności, które w pewnym momencie piętrzyły się co i raz. Po styczniowym blamażu w San Sebastian domagano się dymisji Enrique, on jednak ławki trenerskiej nie opuścił, a momentem przełomowym był mecz z Atletico Madryt na Camp Nou. Od tego spotkania Barca na dobre zaczęła porażać siłą iście spektakularnego tercetu MSN, aż w końcu swoją fenomenalną passę spointowała potrójną koroną. Zatem na Camp Nou powinni być teraz w szampańskich nastrojach, może nawet są, ale powodów do zadowolenia już nie ma. Sukces sportowy przyćmił głęboki kryzys instytucjonalny. Klub toczy jakaś potworna choroba, w roli ''lekarza'' widzę Joana Laportę.

Josep Maria Bartomeu był długo przez kibiców Barcelony rugany. Jego rządy na kilometr pachną korupcją, to wyjątkowo podejrzany typ. Szemrane interesy, jakie robił z ojcem Neymara przy transferze Brazylijczyka na Camp Nou, ujrzały światło dzienne i lawina ruszyła. Ludzie piłki cisną w stronę pana prezydenta gromy, nie żałują mu oszczerstw, a dziennikarze wypisują sążniste paszkwile i chyba nie dlatego że akurat się na niego uwzięli, wszak Bartomeu stanął już przed sądem wraz z Sandro Rosellem w związku z defraudacjami, jakie podobno wystąpiły podczas realizacji tej transakcji. Sprawa jest roztrząsana, ale co mądrzejsi wiedzą, jak wygląda istota problemu, jaka jest prawda. Transfer miał opiewać na około 80 mln euro, a wyciekło do mediów, że cała operacja kosztowała zawrotną sumę 120 mln. Skandal, zgorszenie, hańba i horrendum. Według hiszpańskiej prasy, aby zawrzeć deal urządzono ojcowi Neymara jeszcze spotkanie z prostytutkami. I za to wszystko odpowiada instytucja, która chlubi się mottem:''mas que un club'', czyli więcej niż klub.

Josep Maria Bartomeu pozwolił Neymarowi zarejestrować syna jako socio, w bardzo miłej atmosferze go uhonorowano, z Leo Messim także żyje dobrze. Widać gołym okiem, że Bartomeu chce zatuszować swoje haniebne działanie, ale tylko naiwni się na to nabiorą. Jego poprzednik Sandro Rosell to także człowiek mający lepkie ręce. Jego znakomite relacje z szefem hiszpańskiej federacji Angelem Marią Villarem nieraz przyczyniły się do pomocy Barcelonie. Kiedyś Jose Mourinho pytał wymownie:''por que'', sugerując że za zwycięstwami Barcy stoi ktoś nie przestrzegający zasad obowiązujących w piłce. Chodziło zapewne o wzmiankowanego Villara, zresztą personę do dziś nietykalną, swego czasu był on prawą ręką Seppa Blattera, natomiast nadal trwa na stanowisku sternika hiszpańskiej centrali piłkarskiej. To już siedemnaście lat. Dwa sezony temu po burzliwym meczu Barcelony z Sevillą wybuchła olbrzymia awantura, piłkarze z Andaluzji nie pozostawili suchej nitki na arbitrze tamtego spotkania. Muniz Fernandez, bo o nim mowa, popełnił rażące błędy, które w ostatecznym rozrachunku rzutowały na wynik boiskowej rywalizacji, Barca bowiem wygrała 3:2 po dramatycznej końcówce, w której zapewniła sobie zwycięstwo. Władze hiszpańskiego futbolu długo pobłażały temu arbitrowi, ale po jakimś czasie przelała się czara goryczy, dziś Muniz Fernandez nie wypacza już wyników meczów w PD, został zdegradowany. Polemico arbitro nazywają takich sędziów Hiszpanie, niektórzy jeszcze funkcjonują w piłce hiszpańskiej, ale na szczęście coraz ich mniej.

Człowiek niezwykle prawy, taki któremu dobro klubu leży na sercu. Joan Laporta, bo o nim mowa, może poprawić wizerunek Barcelony. Dziś klub zarządzany przez koniunkturalistę, który chce złupić jak najwięcej dla siebie, nie jest wzorem dla nikogo. Laporta natomiast pragnie krzewić tradycyjne wartości, jakich pod kierownictwem Bartomeu Barca się wyrzekła. Chce odbudować renomę La Masi, kiedyś był to symbol sukcesów Katalończyków. Za czasów Pepa Guardioli Barcelona swoją siłę opierała na graczach, którzy piłkarskie szlify zbierali w tej kuźni talentów. Dziś większość piłkarzy stanowiących o obliczu drużyny, to gwiazdy z importu. Klub sprowadza graczy tak przeciętnych, jak Rakitic czy Arda Turan, co wygląda dość dziwnie. Czy naprawdę szkolenie w La Masia dzisiaj jest na tak niskim poziomie?

Johann Cruyff agituje za Laportą, to również człowiek niezwykle światły, prekursor tiki-taki, postać dla Barcelony kultowa. Jednak dziś w klubie niewiele znaczy, nikt go tam nie chce, bo wiadomo, że ludzie którzy wytykają wady, są niemile widziani, w towarzystwie wzajemnej adoracji, jakie dziś szarga ze szczętem wizerunek klubu.

Barca sprowadziła w tym oknie transferowym Ardę Turana, piłkarza dość przeciętnego, który pasował do siłowego futbolu Atletico, ale w Barcelonie raczej się nie sprawdzi. Owszem, Luis Suarez przyjął się na Camp Nou, ale to chyba był przypadek incydentalny. Barcelona po okresie sportowej hossy może teraz wpaść w dół nie do wygrzebania. Jest to najczarniejszy scenariusz, ale jakże realny. Jasne, Leo Messi jest w gazie, niemniej kiedy osłabi się jego morale, może być kiepsko. Niepowtarzalny Argentyńczyk wraca z Chile załamany, ma mentalność zwycięzcy, więc kolejna porażka w finale wielkiej imprezy to dlań potężny cios. Czy zdoła się podnieść po takich perturbacjach. Oby, bo Neymar sam sobie nie poradzi, zaś Real znowu będzie się zbroił na potęgę i być może tym razem geniusze miary Isco, Jamesa i wielki boiskowy myśliciel Modric powiodą Królewskich do chwały. Mają przecież jeszcze Ronaldo. Real dziś dysponuje najbardziej błyskotliwą linią pomocy, Barca z kolei budzi strach swoim niezwykłym trio, jednak siłami też trzeba umieć gospodarować, a w Madrycie mają znacznie więcej piłkarzy grających niezgorzej.

Luis Enrique chyba nie ma wystarczającej charyzmy, by bezwzględnie rządzić szatnią. Wiemy, że Leo Messi ma charakterek i mimo osobowości introwertyka, czasami potrafi pokazać, że coś mu nie odpowiada. Po meczu w San Sebastian, kiedy trener posadził go na ławce, nie przyszedł na trening, natomiast po jakimś czasie bodaj madrycki dziennik ''Marca'' ujawnił, że ze swoim pryncypałem kontaktuje się przez trójkę pośredników-Mascherano-Xaviego i Iniestę. Innym prztyczkiem w nos dla trenera było to, że kiedy Luis Suarez miał permanentne problemy z trafianiem do siatki, to Leo Messi znalazł sposób na odblokowanie się Urugwajczyka, zawodnicy uzgodnili, że Argentyńczyk będzie momentami obsadzał prawe skrzydło, by oswobodzić El Pistolero. Z biegiem czasu Messi grał już tylko w środkowej strefie boiska, ale wtedy już Suarez nabrał pewności siebie i został persona non grata dla wszystkich obrońców. Znamienity znawca ligi hiszpańskiej Leszek Orłowski swego czasu ironizował, że w Barcelonie nie mają tridente, tylko triumwirat, bowiem władza trenera jest istotnie ograniczona.

PS. Warto dodać, że nie tylko Barceloną rządzą ludzie o niejasnej reputacji. Kiedyś Florentino Perez podobno okradał podatników Bankii. Polityka transferowa Realu Madryt czasami ociera się o kuriozalność, ale to już temat na zupełnie inne opowiadanie.


Copyright © 2024 - Sport okiem młodego adepta sztuki dziennikarskiej