środa 30 września 2015

Ile warta jest Barcelona bez Leo Messiego? Co tu dużo mówić, Katalończycy pozbawieni swojego lidera grają fatalnie, bez pomysłu, tak jak za kadencji Gerardo Martino. Jestem zażenowany tym, co wczoraj widziałem na Camp Nou, dwa zrywy sprawiły, że Barca pokonała Bayer Leverkusen 2:1, ale ten kto oglądał ten mecz może mieć poczucie straconego czasu.

Neymar kompletnie niewidoczny, jeden strzał w słupek i nieudane próby z rzutów wolnych. Brazylijczyk nie próbował nawet wziąć na siebie odpowiedzialności za drużynę pod nieobecność Leo Messiego. Luis Suarez szamotał się na boisku tradycyjnie. Urugwajczyk tylko wymachuje rękami i jest łapany na spalonym z niewiarygodną częstotliwością. Ivan Rakitic nie ma predyspozycji do bycia reżyserem gry drużyny klasy Barcelony, Andres Iniesta ma tylko przebłyski, wczoraj w dodatku doznał kontuzji. Obrona Katalończyków jest katastrofalna, Gerard Pique w meczu z Celtą ośmieszył się nad podziw, ale przeciwko Leverkusen też rzucała się w oczy jego niefrasobliwość, akurat kiedy popełnił ogromny błąd pod własną bramką, drużynę uratował Ter Steegen, co zdumiewa, przecież kolejny raz zawalił gola. 

Leverkusen jest samo sobie winne, w pierwszej połowie rzuciło się na Barcelonę, ale po zmianie stron okopali się wokół swojego przedpola i za to zapłacili wysoką cenę. Chicharito się nie popisał, mógł podwyższyć na 2:0, ale fatalnie przestrzelił. Sandro zaliczył dwa zadziwiające pudła, chociaż w jego przypadku to w sumie norma, więc przepraszam, w Barcelonie mogą teraz wzdychać do Pedro. Munir znowu asystował przy golu, ależ on ma farta! Bramkę zdobył Sergi Roberto, oczywiście po zamieszaniu podbramkowym, Barcelona grała po obwodzie i rywale mieli wszystko pod kontrolą.

Co Ciekawe Roberto strzelił gola i nawet nie zawodzi, grał już na prawej obronie w meczu z Las Palmas i zaliczył asystę, teraz postarał się, by Barcelona nie obeszła się smakiem.

Kontuzja Andresa Iniesty jest fatalną wiadomością dla kibiców Barcelony. Już kompletnie ten środek pola będzie rozczarowywał.

We wczorajszym spotkanie był taki moment, w którym Leverkusen przejęło inicjatywę i nacierało z furią, atakowali też gracze Aptekarzy z kontrataku niezwykle groźnie, natomiast Barcelona nie miała pomysłu na ten mecz, jakimś cudem piłka do bramki dwa razy wpadła i fani drużyny Luisa Enrique odetchnęli z ulgą, jednak nie na długo. W sobotę Barceloną przetestuje głodna zwycięstw Sevilla.

Chicharito Hernandez został potraktowany niegodnie przez Florentino Pereza. Jego przygodą z drużyną Królewskich była tak samo smutna, jak to co działo się z Pedro w Barcelonie. Kanaryjczyk strzelił zwycięskiego gola w meczu o Superpuchar Europy i nie wyrażał oznak zadowolenia z tego triumfu i swojego wkładu w wiktorię. Chicharito strzelił tego złotego gola w morderczych derbach Madrytu, to ten jeden jedyny gol sprawił, że Królewscy zmogli ekipę Diego Simeone. Po tym osiągnięciu jednak nie było dla niego zmiłuj. Musiał opuścić klub z najbardziej reprezentacyjnej części stolicy Hiszpanii, przecież Karim Benzema to oczko w głowie Florentino Pereza. Jasne, Francuz jest lepszy technicznie, ale czy przewyższa znacząco Meksykanina jeśli chodzi o instynkt strzelecki? Można polemizować, w każdym razie Chicharito nie napisał wczoraj pięknej historii, mógł zostać bohaterem Leverkusen, stał się jednak grabarzem niemieckiej drużyny.

Nie ma Leo Messiego, a Barcelonie brakuje zdolnej młodzieży, brakuje reżysera gry. Neymar nie ma osobowości lidera drużyny, poza tym jest pyszny. Wczorajszy mecz pokazał, że jeśli ruszy się na Barcelonę z odwagą, można sporo zdziałać. Owszem, Leverkusen nie wykorzystało swojej szansy, ale druga część spotkania dowiodła tego, że koncentracja na zabezpieczeniu tyłów i stracenie chęci do walki z przodu może być brzemienne w skutki. Tak zagrało Atletico z Barceloną, Katalończycy oczywiście zadali sobie mnóstwo trudu, jednak ostatecznie wygrali, choć może to nie najlepszy przykład na potwierdzenie mojej tezy, przecież wtedy Barcę ocalił Leo Messi.

0 pkt. w dwóch meczach to katastrofa Arsenalu. Drużyna Arsene Wengera znowu dostaje potężne ciosy. Jak to możliwe, że taka plejada gwiazd na czele z Alexisem Sanchezem zawodzi permanentnie? Czy Francuz się już nie wypalił? Myślę, że powinien odejść i przeprosić za lata klęsk.


poniedziałek 28 września 2015

Poniedziałkowy wieczór, brak transmisji z poważnych meczów, a mnie naszła myśl, że kiedyś futbol miał w sobie więcej magii, czuło się ten dreszczyk emocji, podczas gdy dzisiaj odbieramy te wszystkie wyniki, gole, popisy gwiazd na chłodno. Z nostalgią wspominamy tę zjawiskową Barcelonę Pepa Guardioli, tęsknimy nawet za Realem Jose Mourinho. Ze smutkiem patrzymy na chylących się ku upadkowi Anglików, kiedyś przecież po morderczych bataliach w Premier League szczęka nam opadała i byliśmy głodni tego szalonego futbolu, tej jazdy bez trzymanki, przez pełne dziewięćdziesiąt minut. Żal mi Milanu i Interu, kiedyś każdy czuł przed nimi respekt, dziś odradza się niby Inter, ale to nie jest ta firma, co dawniej. Brakuje nam Bayernu, który był jak walec, który przejechał się swego czasu po Barcelonie, kończąc jej hegemonię. Brawurowe występy Lecha w Europie, to też już było.

Pamiętacie manitę na Camp Nou na pewno doskonale. Jose Mourinho był wtedy załamany, a my podziwialiśmy piłkarską poezję. Wtedy jeszcze patrzyło się na te nieskończenie wiele podań z przyjemnością, Messi grał jak z nut już wówczas, ale mimo że dziś jest jeszcze lepszym piłkarzem, ze zmysłem do rozgrywania piłki, tamta wersja Leo, który dobijał cały Madryt, mogła podobać się najbardziej. Oglądałem właśnie taki filmik przedstawiający najlepsze momenty tiki-taki. Iniesta, Xavi i Messi z taką lekkością klepali sobie piłkę, a dzisiaj Barcelona bez Messiego istnieje tylko teoretycznie.

Pamiętacie te pudła Ramosa i Ronaldo z rzutów karnych w kluczowych meczach Ligi Mistrzów, to jasne. To był piękny okres, wtedy piłkarze z ambicją mieli sporo do powiedzenia. Pedro w Barcelonie znaczył wiele, a David Villa strzelający gola na Santiago Bernabeu z trzydziestu metrów, udowodnił, że czasami nawet zawodnik mimo wszystko nie z absolutnego topu potrafi wyjść z cienia Argentyńczyka.

Manchester United wygrywający mecze rzutem na taśmę, w dramatycznych okolicznościach, zasłużył na słowa uznania. Ferguson swego czasu miał do dyspozycji takich tuzów futbolu, jak Cristiano Ronaldo i Nani, kiedy Portugalczyk grał w drużynie z Old Trafford, nawet darzyłem ją sympatią. Te jego dryblingi, charakterystyczne przekładanie sobie piłki i fenomenalne rzuty wolne mogły zachwycić. Później jednak przestałem go cenić za arogancję i próżność. Manchester United jednak po odejściu Ronaldo nadal był przeze mnie lubiany. Bywało, że Chicharito Hernandez ratował skórę swoim kolegom, strzelając gole w końcówkach meczów, ale słuch po nim zaginął.

A Arsenal. Jeszcze nie było w składzie Kanonierów Alexisa Sancheza, ale Robin van Persie dawał nieraz koncert gry, później się zagubił, transfer do Manchesteru United namieszał mu w głowie. Pamiętam też, jak Thierry Henry strzelał pożegnalnego gola w meczu z Blackburn. Nie zapomniałem o Bale'u, który ładował potężne bomby w okienko bramki. Mknął po skrzydle niesamowicie, podobnie jak Theo Walcott, który jednak przez tyle lat nie zrobił znacznych postępów.

A Chelsea strzelająca ponad sto goli w sezonie? To też utkwiło mi w pamięci. Didier Drogba i Nicolas Anelka, dwaj weterani, a na ławce trenerskiej Carlo Ancelotti.

Real przegrywający na Santiago Bernabeu z Barceloną 2:6. To była klęska epokowa, a Messi i Henry robili sobie żarty z piłkarzy Realu. Później jednak był nokaut Barcy na Camp Nou, gdy Real w rezerwowym składzie ośmieszył Katalończyków, wygrywając 3:1. W Barcelonie przeżywali wówczas dramat, walczący o życie Tito Vilanova i drużyna podejmująca walkę o pozostanie na szczycie.

https://www.youtube.com/watch?v=yMkJht0GxOs Proszę, oto link, fajnie sobie to powspominać. Te niezapomniane chwile, nawet już chyba nie mam głowy do pisania. Ale futbol jeszcze dwa-trzy lata temu był lepszy, mecze miały większą temperaturę, oglądało się to z pasją, teraz trochę mniej ekspresyjni jesteśmy w wyrażania emocji. Mam wrażenie, że jeszcze niedawno piłka była radośniejsza, dzisiaj jest zorientowana na wyniki i na tym cierpi taki kibic, jak ja. Choć ten Real Mourinho skupiał się głównie na wygrywaniu, potrafił porwać tym swoim specyficznym stylem.

Mieliśmy w futbolu wszystko. Czarującą Barcelonę, grająca najbardziej wyrafinowany futbol drużynę, która była jak wieloryb pożerający piłkarski plankton. To była technika, to był geniusz trójki piłkarzy nie z tej ziemi, a dziś Barca gra dość pragmatycznie, mimo obecności Messiego i Neymara w składzie, to jedyni piłkarze z umiejętnościami niebanalnymi. Real opierał swoją siłę na kontratakach, ale był kolejnym przykładem futbolu mistrzowskiego. Może nie było tak zajadłego Atletico, które walczy do upadłego i z wielką determinacją, nie zawsze czysto. Piłka reprezentacyjna była ciekawsza, Brazylia jeszcze coś znaczyła, a Hiszpania dominowała totalnie. Jeśli chodzi o całokształt, było znacznie lepiej.

Niby teraz Real gra efektowniej, przynajmniej stara się. Błyszczą Isco, James i Neymar, ale to nie jest to.


niedziela 27 września 2015

Czarne chmury zebrały się nad Camp Nou. W środę drużyna Luisa Enrique poniosła druzgocącą klęskę w meczu z Celtą Vigo, wczoraj na domiar złego przeciwko beniaminkowi z Las Palmas poważnej kontuzji doznał Leo Messi. Dopiero co spadła plaga urazów na Real Madryt, a już zawisło jakieś fatum nad Barcą. Jednak oczywiście absencja geniusza z Argentyny będzie bardziej dotkliwa dla Barcelony niż nieobecność kilku kluczowych graczy w drużynie Królewskich.

Trener Luis Enrique uchodzi za człowieka uległego, jest podatny na kaprysy gwiazd i po niesławnym incydencie z Leo Messim, jaki miał miejsce w styczniu tego roku na Estadio Anoeta, postanowił, że Messiego i Neymara nie można tknąć. Mimo to odważył się posadzić na ławce wczoraj klubową legendę, jednego z piłkarzy reprezentujących złotą generację w hiszpańskim futbolu-Andresa Iniestę. Był to ruch brawurowy. Przecież Enrique nie ma w swojej drużynie wybitnego reżysera gry, zawsze trzeba liczyć na Leo Messiego. To on jest alfą i omegą i choć przeszedł niezwykłą ewolucję taktyczną, takiego statusu nie nadawajmy mu. Szkoleniowiec Barcy w niedawnym meczu z Levante oddelegował nawet swoją największą gwiazdę do centrum dowodzenia, wystawiając go na pozycji mediapunta. Gwoli prawdy Messi gra tak przynajmniej od czasów Gerardo Martino. Jego przytomność umysłu i nietuzinkowa błyskotliwość są konieczne, skoro Rakitic w piłkę finezyjnie i z głową grać nie potrafi, Chorwat głównie notuje straty, a Xavi dorabia do emerytury w Katarze.

Nieobecność Messiego będzie potężnym ciosem nie tylko w morale, przede wszystkim drastycznie obniży się jakość futbolu, jakim od początku sezonu zniechęca nas do siebie Barca. Teraz to będzie kompletny marazm i męczarnie niewyobrażalne. Owszem, Neymar umie zrobić spektakl, ale jego romantyczny styl gry w zderzeniu z bardziej wyważonymi przeciwnikami, staje się niezbyt przekonujący, czasami wręcz karkołomny. Trochę gwiazdor podrybluje, podrzuci raz sobie piłkę, puści ją między nogami rywali, ale oni i tak mają go pod kontrolą. W meczu z Las Palmas złote dziecko piłki brazylijskiej nie zaznaczyło się niczym szczególnym. Jeśli popatrzymy chociażby na jego wpływ w prowadzenie drużyny do zwycięstwa. Gole strzelał Luis Suarez, asystowali też inni. Z kolei w meczu z Atletico Neymar się piłką trochę pobawił, ale dopiero po wejściu Leo Messiego mur obronny Los Colchoneros został obalony. Neymar wprawdzie strzelił gola wyrównującego, ale wyszedł mu strzał życia, wczoraj pokazał, że do wolnych i karnych nie powinien podchodzić, jeśli nie chce być pośmiewiskiem. O Barcelonie pisać dzisiaj hadko. Takich problemów z demonstrowaniem kunsztu Katalończycy nie mieli dawno, Może za czasów Gerardo Martino drużyna była do tego stopnia bezradna, ale czy umiałaby upodlić się tak bardzo, by wymęczyć 2:1  z kopciuszkiem z Las Palmas.

Real Rafy Beniteza ma być drużyną wszechstronną. Jose Mourinho ongiś kładł nacisk na grę z kontrataku, abstrahując od sławetnych prowokacji poza boiskiem na złą sławę zapracował koncepcją trivote, czyli ustawieniem z trójką defensywnych pomocników, to był potężny oręż na Barcelonę Pepa Guardioli, a w późniejszym czasie nieżyjącego już Tito Vilanovy, jednak ów ekstremalnie asekurancki styl urągał madryckiej godności. Carlo Ancelotti zatem mimo że jest Włochem, dla dobra wszystkich usunął nominalnych piwotów z podstawowego składu, ale jego pomysł na odbudowę pozycji królewskiego klubu w hierarchii europejskiej i zdetronizowanie Barcelony z tronu w Hiszpanii był dość mglisty. Do pewnego czasu Real był na fali, lecz nagle urazu nabawił się dyrygent tej madryckiej orkiestry Luka Modric i grupa solistów dotąd wygrywająca piłkarską symfonię, zaczęła szlifować marsza żałobnego. Drużyna Carletto to był typowy miszmasz, Benitez ma to wszystko uporządkować, stworzyć automatyzmy, połączyć indywidualności w całość, uruchomić maszynę do wygrywania.

Zalety jego pracy z drużyną widać już na początkowym etapie tych prób zapoczątkowania madryckiej dominacji w piłce europejskiej po wielu latach chudych i okresie panowania Barcelony właściwie na wszystkich frontach, pomijając jej stan dekadencji. Benitez zaczął swoją misję w Madrycie od ogromnego zawodu, bezbramkowo zremisował mecz ze Sportingiem Gijon, a na nieprzychylne komentarze kibiców naraził się, sadzając na ławce rezerwowych Jamesa Rodrigueza, lidera drużyny, który w kolejnym spotkaniu dał koncert gry. Real jednak z meczu na mecz się rozkręcał, tylko obrońcy nie ustrzegli się momentami kompromitujących błędów. Real nie tracił goli, ale pod bramką Królewskich non stop robiło się gorąco. Z tym, że Benitez ma komfort posiadania między słupkami solidnego fachowca, bramkarz Barcelony Ter Stegen nie prezentuje tak wysokiego poziomu. Tak czy inaczej obrońcom Królewskich można było stawiać zarzuty, szczególnie Pepe ośmieszał się bardzo.

Tak więc Real gra dobrze, Karim Benzema zaczął strzelać jak na zawołanie, kibice mogą tylko zżymać się, że kiedy Gareth Bale miał wielką ochotę do gry, przytrafiła mu się kontuzja. Dzisiaj jednak w Madrycie zapanowała konsternacja. Real nie mógł sprostać Maladze, tym razem gra Królewskich była zadziwiająco bezmyślna. Blisko pięćdziesiąt dośrodkowań w pole karne, oczywiście na darmo. Real gola nie strzelił. Marcelo i Carvalaj centrowali wiele razy w akcie desperacji, ale czy było inne rozwiązanie akcji, skoro Luka Modric i Toni Kroos byli niepokojąco apatyczni? Schemat gry zatem siłą rzeczy nie ulegał zmianie. Święta doktryna: zagrywanie piłki po obwodzie i wiara w to, że wrzutka w szesnastkę zakończy się golem.

Brak Jamesa Rodrigueza był wyraźnie widoczny . Najbardziej błyskotliwa linia pomocy, imponująca grupa artystów futbolu, a przy tym taka wpadka... Jese zszedł z boiska z kontuzją, długo sobie ten madrycki talent nie pograł, ale pożytek z niego był marny. Kiedyś dysponował szybkością, z impetem atakował bramkę, teraz jest ociężały. Isco jest w swoim żywiole, kiedy wchodzi w drybling, ale ostatnio zalicza asysty, wczoraj prawie strzelił gola, niech więc gra w tym wyjściowym składzie, natomiast Ronaldo znajduje się w ogniu krytyki. Crack Realu Madryt zmarnował przeciwko Maladzę masę sytuacji, a przecież gry to on nie kreuje. Jeśli nie strzela, jest na poziomie zwykłego kopacza, bo innych atutów niż umiejętność pastwienia się nad rywalami już nie ma. Wymienność pozycji z Benzemą nie działa. Kiedy Portugalczyk obsadza środek ataku, Francuz staje się niemal niezborny, choć za piłką lubi podążać. Klepka chyba z Modricem, to mu się zdarzyło w meczu z Malagą, ale to taki rodzynek w tym zakalcu, jakim był obraz jego gry.

Carlos Kameni wczoraj na Bernabeu dokonywał cudów w bramce Malagi. To niesamowite, że Andaluzyjczycy kiedyś podbijali Europę, a dziś są uznawani za chłopców do bicia. Szejkowie zacisnęli pasa, później zrezygnowali całkowicie z finansowania Malagi i klub się stoczył prawie na samo dno. Isco zwabił do siebie Florentino Perez, więc drużyna która wczoraj stawiła czoła Realowi, walczy o przetrwanie. Kiedy dzielnie rywalizowała z Borussią Dortmund, wydawało się, że będzie silna przez dłuższy czas, jednak to był casus Getafe i Levante, czyli drużyn które dziwnym trafem dostały się do pucharów, a później już nie nawiązywały do tego pięknego okresu.

Pamiętam ogromną falę zachwytu, jaka zalała całą Hiszpanię po debiucie Toniego Kroosa w barwach Realu Madryt. Och, ach- wszyscy wzdychali do Niemca. Kiedyś Mesut Ozil pełnił służebną rolę wobec Cristiano Ronaldo, asystował przy największej liczbie goli CR7 i cieszył się sympatią tłumów, nagle jednak to Kroos zaimponował fanom Królewskich. Ktoś nawet powiedział, że to najbardziej elegancko grający piłkarz na świecie. Pełna zgoda, on się chyba nawet nie poci. To już Ronaldo zasługuje na mniej słów krytyki. On chociaż na boisku istnieje, a Niemiec, gdzież on się podziewa?

Swoją drogą to ciekawe, że kiedy konfrontuje się ze sobą wybitnie rozpaczliwa obrona i dalece rozpaczliwy atak, na ogół zwycięża ten lekko śmieszny atak. Barcelona jednego gola Maladzie wbiła, ale Real dla odmiany nie wypocił niczego. Tak czy inaczej mecz, w którym jedni beznadziejnie atakowali, żałośnie walili głową w mur, a drudzy ofiarnie bronili, żeby nie powtórzyć tego słowa, był porywający. Wracając do Barcelony. Należy skonstatować, że Barca jest osobliwie słaba. Przecież jeśli najbardziej wyróżniającym się graczem w starciu z malutkim Las Palmas jest Sergi Roberto, odpad z La Masii, nomen omen także zyskał szacunek kibiców dzięki głupim wrzutkom, dzieją się rzeczy przedziwne.

Real nie dał rady skomasowanej obronie Malagi, tak samo, jak w meczu z Gijon szwankował atak pozycyjny. Jednak drużyna Rafy Beniteza szlifuje ten element gry i wkrótce osiągnie zadowalający poziom. Przeciwko Betisowi Sewilla widzieliśmy zalążki dobrej gry, Real wtedy nie grał na Ronaldo, wczoraj jednak za wszelką cenę koledzy chcieli podarować gola Portugalczykowi. Te indywidualności w madryckiej konstelacji gwiazd muszą się dotrzeć. Realowi wciąż brakuje automatyzmów, jednak Jose Mourinho stawiał na szybkie natarcia, zaś Carlo Ancelotti nie udoskonalił ataku pozycyjnego, końcowy etap sezonu to były ciągłe męczarnie Realu, bez Modrica Królewskim szło jak po grudzie. Nawet starania Jamesa okazały się daremne. Teraz Modric gra chimerycznie i fani Realu muszą wierzyć, że to się szybko zmieni, bo skoro James leczy kontuzję, Real zapewne w kolejnych meczach również będzie nabijał statystykę dośrodkowań, a goli wiele w ten sposób nie strzeli. Barcelona jest dzisiaj dramatycznie słaba. Najpierw Roma postawiła potrójne zasieki i Barca nadziała się na tę przeszkodę. Wczoraj defensywa Las Palmas nie była opoką, popełniała mnóstwo błędów, ale Barcelona i tak okrutnie się męczyła. Neymar strzelał w niebo. Pamiętajmy, że Katalończyków kilka dni temu zdemolowała Celta Vigo, gracze z Galicji ruszyli frontalnie na Barcę i ta pękła. Jaki z tego wniosek? Dziś problemy Barcelonie można sprawić na różne sposoby, jedni wolą bronić się kurczowo i są blisko celu, jak Las Palmas, czy Roma, która ostatecznie dopięła swego, ale też grając bezkompromisowo można zatrzymać gwiazdozbiór Luisa Enrique. Dowiodła tego Celta.

Ten sezon ligi hiszpańskiej jest na razie dziwaczny. Oba hiszpańskie kolosy mają swoje problemy, a strzelecki wyścig Messiego i Ronaldo z kosmosu przeniósł się na ziemię.

Warto dodać, że pierwsze zwycięstwo w sezonie odniosła Sevilla Grzegorza Krychowiaka. Drużyna pozbawiona Carlo Bakki zawodzi ogromnie. Nie strzela goli, jednak ponieważ wczoraj naprzeciw Sevilli stanęło Rayo Paco Jemeza, czyli ostatniego romantyka futbolu, gole padały. Sevilla pokonała dzielną drużynę z Vallecas 3:2, Jemez pewnie jest dumny ze swoich piłkarzy. Odciął już Barcelonę od piłki, jego zawodnicy grali z Realem i Barcą brawurowo, ale tracili po sześć goli, on i tak nie miał do nich pretensji. Przecież nie przestraszyli się potężnego rywala, tylko starali się walczyć, a to, że umiejętności nie pozwalają na równorzędną walkę, to już inna sprawa. Oby to Rayo cieszyło nas swoją grą jeszcze długo.

Liga hiszpańska stała się wyścigiem żółwi, dwie największe siły w hiszpańskim futbolu mozolą się strasznie. Jednak Real Rafy Beniteza mnie pozytywnie zaskakuje, nie zważając na wczorajsze niepowodzenie z Malagą, wygląda to wszystko obiecująco. Kiedy Hiszpan ponownie przybywał do Madrytu i ogłosił, że w jego drużynie Gareth Bale będzie wiodącą postacią, todo campista, czyli piłkarzem dominującym, przecieraliśmy oczy ze zdumienia, tymczasem okazuje się, że Bale jednak umie w piłkę grać ładnie i nie tylko galopadami potrafi dać się we znaki rywalom. Ustawienie go na pozycji numer dziesięć jednak zakrawało na kuriozum, skoro w Realu jest overbooking graczy, którzy mają status mediapunta. Teraz jednak widać, że ta pomoc czasami wcale nie jest kreatywna i nie różni się zbytnio od tej barcelońskiej. Siła uderzeniowa Barcelony to tercet MSN, ale teraz pod nieobecność Leo Messiego, armaty nie wystrzelą z taką mocą. Fenomenalne trio ofensywne Katalończyków w tym sezonie przeżywa trudne chwili, Luis Suarez w meczu z Celtą był kompletnie niewidoczny, być może rozegrał swój najgorszy mecz w koszulce Barcy, Neymar wczoraj zaliczył spektakularne pudło z rzutu karnego. Real wskakuje na coraz wyższy poziom, coraz wyższy będzie też strata Barcy do Królewskich, choć na razie to oni są nad drużyną z Santiago Bernabeu.


Celta Vigo nie patyczkowała się z Barceloną, tylko postawiła twarde warunki, narzuciła zawrotne tempo gry, piłkarze z Balaidos włożyli w ten mecz z gigantem hiszpańskiego futbolu tyle wysiłku, że trudno zakładać, by w kolejnych spotkaniach walczyli na boisku z taką pasją. Intensywność tej ekscytującej rywalizacji przeszła najśmielsze oczekiwania, Barca poległa z kretesem. 1:4 to dla niej wynik kompromitujący, ale w drugiej połowie starała się odrobić straty, jednak na tak dysponowaną drużynę z Vigo nie było sposobu.

Agresywna gra, wysoki pressing, futbol w stylu Marcelo Bielsy. Celta grała z grubsza tak, jak Rayo Vallecano, tyle że miała więcej szczęścia niż piłkarze Paco Jemeza, oni regularnie dostają baty od potentatów, Celta Barcę ośmieszyła. W drugiej części spotkania Messi z Neymarem tworzyli zagrożenie pod bramką rywali, ale nic nie chciało wpaść. Nawet beznadziejny tradycyjnie Suarez miał swoją szansę, także Pique, bramka Celty była jednak tego dnia zaczarowana. Urugwajczyk oczywiście bał się piłki, jest ponoć silny jak tur, a wszystkie pojedynki przegrywał. Cała Barcelona była ospała, natomiast gracze Celty wręcz niezmordowani. Nolito, zaimponował mi ten facet. Proszę zapamiętać to nazwisko na dłużej, strzelił kapitalnego gola, otwierającego wynik tego meczu, a w dalszej części gry nieustannie niepokoił piłkarzy Luisa Enrique swoją aktywnością. Po tym lewym skrzydle biegał jak szalony, bywał i na prawym, rzecz jasna także strzelał na bramkę. Piekielnie trudny do upilnowania gość.

Jestem oczarowany popisami Celty, naprawdę. Doskakiwali do graczy Barcelony momentalnie. Niezdecydowanie Gerarda Pique sprawiło, że strzelili drugiego gola, później poszła kolejna kontra i w konsekwencji padł gol numer trzy. W drugiej części spotkania Barcelona była kompletnie rozklejona, gdzie się podziała ta wspaniała drużyna z ubiegłego sezonu. Katalończycy rzucili wszystkie siły do ataku i stworzyli sporo okazji, ale też Celta się odgryzała. Była to typowa jazda bez trzymanki, drużyna klasy Barcy nie powinna decydować się na coś obciążonego tak dużym ryzykiem, taka gra bowiem może spowodować pogrom, no i stało się, Enrique i jego piłkarze przeżyli koszmar.

Pamiętam mecz z ubiegłego sezonu, w którym Real wygrał po podobnym przebiegu rywalizacji z Celtą, wtedy gole dla Królewskich strzelał jeszcze Chicharito. Wówczas Celta zagrała identycznie, tyle że Real był skuteczniejszy pod bramką rywali. Barcelonę tymczasem dopadła strzelecka impotencja, poza tym Celta nie zasłużyła na porażkę. Jej gra przypomina odrobinę to, co zaszczepił swoim piłkarzom Diego Simeone. Analogie kończą się jednak na poświęceniu i woli walki, bo gra Celty jest znacznie bardziej porywająca. To jest dziki, spontaniczny futbol. Barcelona na razie nas zanudza, niby skończyła z tym jałowym, bezproduktywnym ''klepaniem'', a jednak nie może się odnaleźć w nowym sezonie.

Barcelona i Celta pokazały, że futbol jest dla kibiców. W pierwszej połowie meczu na Balaidos Barca została zdominowana, gracze Enrique nie wiedzieli co się dzieje, ale po przerwie ocknęli się, poszli na wymianę ciosów i choć ich ataki były bardziej przemyślane, to szaleństwo wygrało, ta spontaniczność, radosny futbol Celty Vigo.

Barcelonie brakuje kreatywności w środku pola, prawie wszystkie sytuacje bramkowe były owocem współpracy Leo Messiego i Neymara, Celta z kolei swoją determinacją na jakimś kompletnie niewyobrażalnym poziomie zmiażdżyła dumnego kolosa.

To niepokojące, że Barcelona coraz częściej doznaje klęsk. Porażka w Bilbao wywołała lawinę krytyki. Ale katastrofa w Vigo może być sygnałem do głębokich zmian w drużynie. Sprzedaż Pedro okazała się ogromnym błędem, pole manewru zostało zawężone do maksimum. W odwodzie Luis Enrique ma tylko Munira i Sandro, dzisiaj kiedy ten pierwszy pojawił się na boisku, można było wybuchnąć śmiechem, zdaniem trenera to miało być wzmocnienie siły uderzeniowej Barcy. Jakże się mylił. Dziury w obronie Celty to jedno, ale jeśli tylko Messi i Neymar mają jakieś przebłyski, trudno myśleć o zwycięstwach, a już gdy przeciwnik jest tak zdeterminowany i pełny chęci do gry, jest to mrzonka.

Bez radykalnych ruchów Barcelona może spisać ten sezon na straty. To, co dzisiaj wyprawiali obrońcy z Camp Nou na Balaidos wołało o pomstę do nieba. Wyrwy w obronie, ostatni defensorzy ustawieni na połowie przeciwnika i taka skrajna nieodpowiedzialność poskutkowała golem, a powinna dwoma. Gracze ofensywni rozkręcają się powoli, szkoda tylko, że ledwie dwaj... Guardiola kiedyś uczył Barcę, by wywierała presję na rywali, naciskała na nich, ale dziś Katalończycy czekają na ruch rywala, przeciwko Celcie nie zamierzali podejść bliżej, więc w ich formacji defensywnej siłą rzeczy powstawał zamęt. Celta bowiem zaskakująco szybko wymieniała te serie podań i Pique czy Alves tracili głowy. Niech w szatni tej drużyny padnie kilka męskich słów, niech Leo Messi zacznie angażować się w grę w destrukcji, bo fani Barcy z lubością wytykają to Cristiano Ronaldo, a ich as nie jest pod tym względem lepszy. Niech ktoś zmusi Neymara do większego wysiłku, bo to, że do gry włączył się przeciwko Celcie dopiero pod koniec pierwszej połowie, to coś dziwnego. Tym bardziej, że w drugiej odsłonie rywalizacji zaprezentował się poprawnie, jak na tę fatalną drużynę, pozbawioną werwy grupę piłkarzy przecież znakomitych.

W ubiegłym sezonie Luis Enrique popracował nad grą w obronie, Barca nie traciła taśmowo goli po stałych fragmentach gry, Asturyjczyk zatrudnił w klubie speca od koszykówki, który na wzór basketu wprowadzał formuły zachować przy zagraniach ze stojącej piłki. Dzisiaj obrona Barcelony nie jest jednak spójną formacją, tylko zdezorganizowaną i pełną chaosu. Gerard Pique zamiast skupić się na futbolu, na każdym kroku stara się obrażać Real Madryt. Kiedyś Barca miała charyzmatycznego lidera bloku defensywnego w osobie Puyoloa, dziś nikt nie ma aspiracji, by koordynować działania obronne. Andres Iniesty przeciwko Celcie zanotował mnóstwo karygodnych strat, nie był też zbyt kreatywny, Xavi postanowił odejść w glorii bohatera, Don Andres najwyraźniej pragnie narazić się na złą sławę. Sergi Roberto wystawiany w pomocy jest bezużyteczny, takie posunięcie trenera ociera się o desperację. Dobrze, że Barcelona ma chociaż Leo Messiego, a nie Cristiano Ronaldo, bo Argentyńczyk zawsze jest w stanie coś wyczarować na boisku.

Aspas i Nolito wstrząsnęli wczoraj Barceloną, jak przed laty piłkarze Jose Mourinho. To była demolka, zrównanie Katalończyków z ziemią.


środa 23 września 2015

Fenomenalny wyczyn Roberta Lewandowskiego, który w dziewięć minut pięcioma golami pogrążył Wolfsburg wywołał poruszenie w całej Europie. Pep Guardiola, który swego czasu w Barcelonie stworzył drużynę kultową, niesamowitą plejadę gwiazd będącą koszmarem większości zespołów ze Starego Kontynentu i miał przywilej obcować z geniuszem Leo Messiego, po piątym golu Lewandowskiego oniemiał. Złapał się tylko za głowę, bo nie mógł uwierzyć, że Polak zdołał porwać się na coś tak szalonego. Ta bramka była wisienką na torcie, fantastyczną pointą dla strzeleckiego festiwalu Lewandowskiego.

''Fenomenu Messiego nie da się zgłębić, trzeba go podziwiać w milczeniu''- rzucił kiedyś do dziennikarzy Pep Guardiola po kolejnym wyczynie swojego niezrównanego gwiazdora. Kiedy pracował w Barcelonie, Leo zawsze był na specjalnych prawach, wolno mu było więcej. Guardiola uchodzi za trenerskiego wizjonera, mistrza tej profesji, ale to za sprawą Messiego na tym dotąd bez mała nieskazitelnym wizerunku Pepa pojawiły się głębokie rysy. Lider Barcelony w półfinale Ligi Mistrzów strzelił dwa gole Bayernowi i skołowany trener Bawarczyków na konferencji prasowej stwierdził nie bez racji, że na tego gościa nie ma sposobu. Dziennik ''Marca'' po tym meczu na Camp Nou napisał, że potwór pokonał swojego stwórcę. Dlaczego o tym wspominam? Dlatego że Guardiola darzy Messiego taką atencją, że kilka miesięcy temu podczas spotkania Manchesteru City z Barceloną nie zważając na reakcje głodnych sensacji ludzi futbolu, złapał się za głowę, wyrażając te swoje emocje. Wczoraj Guardiolę podobnie oczarował Lewandowski. Aż wierzyć się nie chce.

Pep Guardiola ma do naszego napastnika ogromne zaufanie. Podczas pracy w Barcelonie preferował ustawienie taktyczne drużyny z cofniętym napastnikiem, w Bayernie stosuje inny wariant. Często to Lewandowski gra na szpicy, choć trener Bawarczyków ma dylemat. W kadrze drużyny jest bowiem także Thomas Mueller, który słynie z niezłomności, woli walki, ale nie ma inklinacji do gry kombinacyjnej, zresztą taką w Bayernie uprawiać jest w stanie tylko Thiago Alcantara. Mueller jednak potrafi odnaleźć się pod bramką rywali, więc jego rywalizacja z Lewandowskim staję się dodatkowym smaczkiem, który uatrakcyjnia wieczną dominację tego klubu w piłce niemieckiej. Lewandowski nie jest artystą futbolu, to typowy killer, choć ten piąty gol we wczorajszym meczu był dziełem sztuki, najwyższym stopniem piłkarskiego wyrafinowania. Podobnie jak Luisa Suarez podejmuje się walki wręcz, a dziwić może, że Guardiola takiego piłkarza nie marginalizuje, zważywszy na to, co robił ze Zlatanem Ibrahimovicem.

Ostatnio Cristiano Ronaldo strzelił pięć goli Espanyolowi, a na przestrzeni jednego tygodnia tych trafień uzbierał aż osiem. Kibice w Hiszpanii nie szczędzili mu słów zachwytu. Jednak nie było nic szczególnego w tym jego znęcaniu się nad biednym rywalem. Wszystkie gole zostały strzelone w sposób nie wymagający niezwykłego kunsztu piłkarskiego, Ronaldo dostawiał tylko nogę do piłki. Lewandowski wczoraj tymczasem zdobył dwie bramki bez wydatnej pomocy innych graczy. Ten jego występ bardziej przypadł mi do gustu.

Kiedyś Lewandowski strzelił cztery gole Realowi Madryt, Jose Mourinho już był na wylocie, a polski napastnik zacisnął pętlę na jego szyi. Barcelonie jeszcze nie zalazł za skórę, może wkrótce się na nią zasadzi.

W erze futbolu pragmatycznego, wyrachowanego, pozbawionego finezji i piękna, takie dokonania są godne upamiętnienia, jednak warto też zwrócić uwagę na wymierający gatunek napastników, to już jest przeżytek. Znam jednego wybitnego snajpera, to oczywiście Kun Aguero, cenię go za wszechstronność, ma coś z Leo Messiego, ale Lewandowski i Suarez to nie są piłkarze z mojej bajki, bliżej mi do Karima Benzemy, dobrze że Polak też umie czasami pokazać coś wymykającego się prawom logiki.

W tych zachwytach nad naszym napastnikiem, nie możemy jednak przesadzać. Redaktor Pol ogłasza, że Lewandowski powinien obok Messiego i Ronaldo znaleźć się w trójce nominowanych do Złotej Piłki. Jest to bardzo śmieszne. Po pierwsze nie powinno tam być Ronaldo, ale Lewandowski, James, drogi redaktorze, on w przekroju całego sezonu był reżyserem Realu, a Lewy niech będzie bardziej regularny, wtedy pomyślimy.

Zwracam jeszcze uwagę na to, że Lewandowski czuje się lepiej, gdy nie ma w drużynie Robbena, on gra samolubnie, właściwie sam ze sobą i wtedy pożytek z naszego napastnika jest niewielki.

Zbigniew Boniek wczoraj na Twitterze stwierdził, że pięć goli mógł strzelić tylko taki atleta, jak Lewandowski. Tymczasem legendy o herosach futbolu są według mnie dość pocieszne, wszak bóg futbolu Leo Messi kiedyś również strzelił pięć goli w jednym meczu, a gladiatorem piłki raczej nazwać go nie można. To taka uwaga ku rozwadze, bo nie ulega wątpliwości, że trudy całego sezonu w dzisiejszej, zwariowanej rzeczywistości piłkarskiej, są tak ogromne, iż naprawdę trener musi mieć do dyspozycji superatletów. Wie o tym coś Carlo Ancelotti, w ubiegłym sezonie był święcie przekonany, że jego piłkarze są zdolni do najcięższych poświęceń i ta wiara go zgubiła. Guardiola chyba jednak nie podzieli losu Włocha.

Bayern Monachium uchodzi za klub, gdzie szerzy się arogancję, butę i pychę. W powszechnym mniemaniu jest tam pełno rozkapryszonych gwiazd i gwiazdeczek. Symbolem tego chamstwa przez lata był Oliver Kahn, a bawarski klub zyskał łatkę FC Hollywood, oczywiście ironię łatwo odczytać. Wielu ludzi uważa, że to najtrudniejszy klub do prowadzenie dla trenera, jest tam mnóstwo zgrzytów i nieporozumień, oliwy do ognia dolewają Robben i Ribery, ale Guardiola jakoś sobie radzi, dzisiaj przecież nawet Barcelona przez lata kojarzona z idyllą traci swój wizerunek. Leo Messi miewa kaprysy, a Neymar też lubi coś dorzucić. Jedno jest pewne, Lewandowski nie zawodzi pośród tych gwiazd, dziś jest nawet na pierwszym planie.

Do ideału brakuje tylko tego, by w reprezentacji snajper Bayernu trafiał równie regularnie. Z tymi golami jest różnie. Ostatnio jednego wbił Niemcom, ale miał też wyborną szansę na kolejnego. Jednak nie miejmy wielkich pretensji do Lewandowskiego, kto go ma obsługiwać w kadrze, Sebastian Mila? Bądźmy poważni.

Futboliści znad Wisły zwykle w Europie byli traktowani pogardliwie, z politowaniem. Szczyciliśmy się przez lata wielką szkołą bramkarzy. A teraz mamy też świetnych graczy z Pola. Milik i Lewandowski to klasa europejska, drugi z nich jest już rozpoznawalny na całym świecie. Zbigniew Boniek uznawany przez wielu za najlepszego gracza ofensywnego w historii polskiej piłki, stwierdził nie bez oporów, że Lewandowski już osiągnął jego poziom.

Dostało się już Michałowi Polowi, to teraz parę słów krytyki pod adresem innego redaktora jestem zmuszony wystosować. Oto Adam Godlewski napisał w swoim felietonie, że Lewandowski wzniósł się na poziom galaktyczny dostępny wyłącznie dla Leo Messiego i Cristiano Ronaldo. Zastępca redaktora naczelnego ''Piłki Nożnej'' oczywiście straszne bzdury wypisuje. Leo Messi wspiął się już jakiś czas temu na futbolowy Mount Everest i jest tam osamotniony. Ani Ronaldo, ani tym bardziej Lewandowski nie mają do niego dojścia. Niech więc redaktor Godlewski zastanowi się następnym razem, zanim wcieli się w absurdalnie zaślepionego piewcę talentu kapitana reprezentacji Polski. Messi ma drybling, posiada umiejętność gry w gąszczu rywali, ma zmysł do rozgrywania, świetnie czyta grę, strzela całą masę goli, ich zatrzęsienie, a Lewandowski wczoraj trafił pięć razy, ale przecież nie będzie tego robił co mecz. Wszyscy, którzy uwierzyli w jego geniusz, niech zamilkną. Są jakieś granice, chwalić można, nawet trzeba w tym przypadku, ale z umiarem.


Copyright © 2024 - Sport okiem młodego adepta sztuki dziennikarskiej