niedziela 26 października 2014
Carlo Ancelotti po sobotnim klasyku pewnie jest wniebowzięty. Real Madryt nadal ogląda plecy Barcelony, która na wszystkich patrzy z góry ligowej tabeli, ale włoski trener niniejszym osiągnął swój osobisty sukces, pierwszy raz wygrał z Barceloną w swojej karierze jako szkoleniowiec jeśli chodzi o mecze w Primera Division. Jednak czy inne rozstrzygnięcie wchodziło w grę?

[more]

Najbardziej zatwardziali fani Barcelony mają skłonność do popadania w skrajnie pesymistyczne myślenie. Niektórzy z nich po porażce z Realem nie omieszkali wytknąć Luisowi Enrique, że Gerardo Martino na tym etapie sezonu przed rokiem nie doznał ani jednej porażki, zanotował dwa remisy i w dodatku mógł pochwalić się zwycięstwem nad odwiecznym rywalem Katalończyków w swoim pierwszym El Clasico. Enrique swój debiutancki klasyk przegrał zdecydowanie. Z kibicowskich osądów bije jednak straszna niekonsekwencja, chwilę temu nowy trener Barcelony był ozłacany, a teraz stał się wrogiem publicznym numer jeden. Pierwotnie kibice uważali, że w grze ich ulubieńców dokonał się niemal rewolucyjny postęp, ale jeden mecz zrewidował ich poglądy, teraz widzą wszystko w czarnych barwach. Prawda pewnie jak zawsze leży pośrodku, Barcelona nie jest jeszcze drużyną kompletną, a jeśli ktoś uważa inaczej, niech dalej sobie mydli oczy.

Carlo Ancelotti był spokojny przed tym meczem, nie podgrzewał atmosfery, nie pompował balonika, który za czasów jego czupurnego poprzednika nieraz pękał z hukiem. On miał plan na ten mecz, dopracował najdrobniejsze niuanse, jego drużyna była fantastycznie zdyscyplinowana pod względem taktycznym. A jaki pomysł na pokonanie rywali miał Enrique? Wypuścił na boisko coraz częściej zawodzącego Xaviego i będącego w głębokim kryzysie Andresa Iniestę. Xavi w ostatnich meczach grał dosyć dobrze. Trener nawet specjalnie go oszczędzał, by był przygotowany na mecz z Realem. Ale co z tego wyszło? Szkoda słów. Dwójka magików z ery Pepa Guardioli traci kontakt z piłką na najwyższym poziomie, a ich pryncypał z rzeczywistością.

Kiedy szejk Mansour montował drużynę z plejady gwiazd, mało kto wierzył, że ten projekt podbicia Europy wypali. Do dziś efekty nie są wspaniałe, ale z Manchesterem City każdy na Starym Kontynencie musi się liczyć. Ostatnio pisałem, że w trójce kandydatów do Złotej Piłki powinien znaleźć się Yaya Toure, człowiek który strzelił kilkanaście goli dla MC w poprzednim sezonie, co więcej był najlepszym strzelcem The Citizens w rozgrywkach Premier League. A pomyśleć, że dziś mógłby grać w Barcelonie kosztem Sergio Busquetsa. Pep Guardiola chciał jednak, żeby było inaczej. Obsesja na punkcie wychowanków wyraźnie zawróciła mu w głowie, Guardiola wolał lekko pokracznego Busquetsa, mimo iż pod ręką miał prawdziwy diament, czyli Yaya Toure, diament który Manuel Pellegrini oszlifował i z piłkarza specjalizującego się w destrukcji uczynił spostrzegawczego reżysera gry. A jakie są zalety Busquetsa? Nie ma siły biegać, mimo wysokiego wzrostu przegrywa walki w powietrzu, w ofensywie nie istnieje. Jak taki ktoś trzyma się w Barcelonie? Wczoraj skompromitował się doszczętnie, ale to nic, przecież wychowanek może mieć słabszy dzień. Andoni Zubizaretta stwierdzi zaraz, że to tylko zadyszka, Luis Enrique przymknie oko. A co? Sielanka ma być.

Jeszcze nie tak dawno, dosłownie kilka dni temu, można było usłyszeć, że Barcelona gra cierpliwie, nie traci rezonu, jest wyrachowana. Pewnie istotnie tak było, ale co innego Eibar, a co innego Real Madryt. W starciu z Królewskimi Barca grała bez elementu zaskoczenia, ciągle tak samo, czyli tradycji stało się zadość.

Luis Enrique za często rotuje składem, za dużo eksperymentuje, blok obronny powinien być stabilnie zestawiony, nie może być tak, że raz na środku gra Mascherano, potem Mathieu i tak dalej. Skoro Mathieu świetnie spisywał się na stoperze, to dlaczego wczoraj został przesunięty do boku? Wszyscy wiemy, że to piłkarz mało zwrotny i nie nadający się do wyjść do przodu, szkoda że pan trener nie jest na tyle światły. A Gerard Pique to chyba dla żartu zagrał, bo racjonalnie sobie tego wytłumaczyć nie jestem w stanie.

Neymar z Leo Messim tym razem nie nadawali na tych samych falach, poza tym nie było takiej możliwości, obaj byli obstawieni tak jak sobie nawet pewnie nie wyobrażali. Z tym, że Messi znowu zachowywał się jak primadonna. Na osłodę zostaje mu, iż Ronaldo nie był wcale lepszy, bo psuł każde zagranie. Zatem nikt po tym meczu z obu tuzów światowej piłki pysznił się nie będzie.

Oglądając mecz, można było pokusić się o konstatację, że Barcelona ma odcięte skrzydła, ale bynajmniej nie chodzi mi o podkreślenie neutralizacji Neymara i Suareza, tylko o uwypuklenie wakatu na prawej stronie boiska. Bo ktoś wierzy, że Urugwajczyk zakotwiczy tam na dłużej? Jeśli nie, marna pociecha, w odwodzie jest Pedro, czyli istna perła.

Jose Mourinho nie tak dawno potrafił wystawić 3. defensywnych pomocników na Barcelonę, czyli tak zwane trivote. Carlo Ancelotti nie dał grać ani jednemu. Drugi mecz z rzędu Real grał przekonująco w ataku pozycyjnym. Modric-Kroos-James-Isco, oni budowali akcje, przy tym nie zaniedbywali pracy w destrukcji. Ancelotti pokazał, że Real to nie tylko kontry, co prawda żaden z trzech goli dla gospodarzy wczorajszego meczu nie padł po frontalnym natarciu, ale parę sytuacji drużyna z Bernabeu w taki sposób stworzyła. Może odejdą w niepamięć czasy, kiedy Jose Mourinho ze stoperem w ręku mierzył tempo kontrataku. Ale chyba nie, Real nie porzuci swojej najsilniejszej broni ot tak. I może i dobrze, nie ma takiej potrzeby przecież, nikt wszak lepiej nie wyprowadza kontr. Kiedy do zdrowia wróci Gareth Bale być może Carlo Ancelotti przestawi drużynę na styl mniej kombinacyjny, bo Walijczyk lubuje się w galopadach wzdłuż linii bocznej boiska, natomiast za wymianą krótkich podań i przesadnym pieszczeniem piłki nie przepada. Z drugiej strony Real obecnie ma bardzo kreatywny środek pola, a Ancelotti myśli, nie wyrzuci więc Isco na ławkę. Kiedyś Jose Mourinho był nazywany pogromcą tiki-taki, teraz Carlo Ancelotti jest na dobrej drodze, Bayern już pokonał w cuglach, teraz zmógł Barcę.
















sobota 25 października 2014
Pewne zwycięstwo Realu nad Barceloną skraca dystans między dwójką hiszpańskich kolosów do zaledwie jednego punktu, ale siłą rzeczy nie kładzie się cieniem w perspektywie dalszej fazy sezonu jeśli chodzi o pokonanych Katalończyków. Dopiero teraz walka o mistrzostwo się zaostrzy, bo ścisk w czubie tabeli jest niesamowity, jednak jeśli Barca zareaguje pozytywnie na tę porażkę,Real będzie miał ciężko. Królewscy wygrali 3:1.

[more]

Ten mecz był szalony, miał kilka faz, toczył się falami, raz Barcelona była w uderzeniu, potem inicjatywę przejmował Real, następnie obie drużyny spuściły z tonu, natomiast druga połowa miała tylko jeden scenariusz, to była rzeź na Barcelonie. Słowem, prawdziwe wariactwo. To El Clasico poza tym nie stało pod znakiem rywalizacji Leo Messiego z Cristiano Ronaldo, nawet debiut Luisa Suareza nie był jego głównym akcentem, cichym bohaterem starcia na Santiago Bernabeu można okrzyknąć Isco, ale wybór MVP nie jest wcale taki oczywisty, również Karim Benzema zasłużył na wyróżnienie, nie można zapominać także o Luce Modricu, który zagrywał piłkę z chirurgiczną precyzją, hiszpańscy statystycy wyliczyli, że przez cały mecz ani razu się nie pomylił wymierzając podania do partnerów.

Szybki gol Neymara miał dodać skrzydeł Barcelonie, która rozpoczęła ten mecz z impetem, mimo iż zakładano, że początek w jej wykonaniu będzie ostrożny, a Luis Enrique pozwoli się wyszumieć graczom Realu, by trafić Real z zaskoczenia. Zapowiadano, że Barca poświęci posiadania piłki na rzecz bronienia dostępu do własnej bramki, by mecz nie był wymianą ciosów, tylko spotkaniem w którym jeden błąd, jeden gol zaważy na wyniku. Jednak nic z tych rzeczy. Barca ruszyła do przodu momentalnie, przez pierwsze piętnaście minut dominowała nad Realem. Gdyby Leo Messi po błyskotliwym podaniu Luisa Suareza wygrał pojedynek z Ikerem Casillasem, na Santiago Bernabeu zapewne zapadłaby grobowa cisza w oczekiwaniu na wyrok. Ale stało się inaczej, to był przełomowy moment tego spotkania, Real dostał drugie życie i wyszedł spod uścisku Barcelony. Konsekwencją był rzut karny, ale wcześniej gola powinien strzelić Karim Benzema, spudłował, jednak później odpłacił to kibicom z nawiązką. Znamienne, że rzut karny dla Realu sprokurował Gerad Pique, to on zagrał piłkę ręką, dając pretekst sędziemu do podyktowania jedenastki, karny pewnie się należał, ale w tej chwili to schodzi na drugi plan. Ważniejsze jest, że Luis Enrique zaufał Pique, a ten przyłożył rękę do porażki, ktoś powie, zdarza się, ale po pierwsze to był newralgiczny moment spotkania, Real po strzeleniu tego rzutu karnego już nie zszedł poniżej pewnego poziomu, Barcelona zaś do końca meczu nie zrobiła nic, by wyjść z tarapatów, po drugie Pique w tym sezonie jest cieniem siebie sprzed lat, z pewnego obrońcę zmienił się w rozkojarzonego przeciętniaka, który odmierza każdy krok w obawie przed wpadką. Już w meczu z Eibar interwencje Pique były dość ''elektryczne'', ale dziś przeszedł samego siebie.

Gol Neymara znamionował wielką klasę strzelca, tuż po trafieniu komentujący El Clasico dla Canal+Sport Grzegorz Mielcarski powiedział, że na chwilę stanęły mu przed oczami wyczyny Brazylijczyka z reprezentacji, gdzie jest klasą dla siebie. To jednak była gruba przesada, Neymar po zdobyciu gola zniknął z pola widzenia, jakby starczyło mu dokonań na ten dzień. Luis Suarez jak na człowieka, który wszedł do gry bez przepracowanego okresu przygotowawczego i rytmu meczowego, wyglądał dość dobrze. Asysta przy golu Neymara i niedoszła asysta przy prawie golu Messiego, to wystarczająco dużo jak na piłkarza fizycznie jeszcze nie do końca sprawnego. Wydawało się, że Luis Enrique od razu rzuca Urugwajczyka na głębokie wody, istotnie tak było, ale Suarez nie przejął się rangą spotkania, grał jakby naprzeciw stali byle jacy piłkarze, a nie największe gwiazdy współczesnego futbolu. Jeśli chodzi o Leo Messiego, niczym się nie zaznaczył. Zaliczył fatalne pudło, gdyby wtedy trafił, pobiłby rekord Telmo Zarry, co smakowałoby pewnie podwójnie dobrze, ale skończyło się na marzeniach.

Luis Enrique postawił na Sergio Bosquetsa w środku pola, Bosquets zawiódł. Jego wkład w ofensywę był co najwyżej śladowy. Myślę, iż na zwycięstwie Realu mogło zaważyć właśnie to, że Real miał oparcie w Luce Modricu, który oprócz zabezpieczania tyłów, potrafił rozprowadzić piłkę tak, aby pod bramką Barcelony gole były blisko. Real Madryt udowodnił wreszcie, że atak pozycyjny nie jest mu straszny, oczywiście, większość groźnych akcji ze strony Królewskich, to dzieło kontrataku, ale jednak gracze Ancelottiego pokazali, że umieją czasami ''pobawić się'' piłką. Być może jakiś wpływ na to miała nieobecność Garetha Bale'a, który woli gnać z piłką do przodu niż rozejrzeć się po boisku w poszukiwaniu bardziej niekonwencjonalnego rozwiązania akcji? W każdym razie nie można mieć zastrzeżeń do madrytczyków pod tym względem, Cristiano Ronaldo nie łaszczył się na gole jak ma w zwyczaju robić, tylko potrafił współpracować z kolegami. Czy jednak w starciach z mniej wymagającymi rywalami nie będzie na powrót strzelał z każdej pozycji jak nieopamiętany?

Barcelona w drugiej połowie meczu włączyła bieg jałowy, była bezproduktywna jak za czasów Gerardo Martino, pewien mechanizm się zaciął i drużyna grała w poprzek, najwyraźniej nie zauważywszy, że Realowi to odpowiada. Poza tym siłą rzeczy piłkarze Barcy byli wysunięci dość daleko, więc Real skrzętnie korzystał z ich gapiostwa i kardynalnych błędów. Kontrataki były wyprowadzane perfekcyjnie, ale w dużej mierze to wina drużyny Luisa Enrique. Drużyny przed którą jeszcze sporo pracy, mecze z Realem i PSG przetestowały możliwości Katalończyków, wniosek jest prosty, w konfrontacji z potentatem obrona Barcelony gubi się i traci gole w bardzo łatwy sposób. Dzisiaj znowu straciła gola po rzucie rożnym, nad tym elementem pracują na Camp Nou ponoć dniami i nocami, efektów nie widać.










piątek 24 października 2014
Fatalny początek sezonu w wykonaniu Realu Madryt jest już historią, Królewscy osiągnęli właśnie szczyt formy, sobotnie El Clasico nie ma jednak faworyta, Barcelona bowiem zajmuje fotel lidera i czteropunktowa przewaga w ligowej tabeli stawia ją w uprzywilejowanej sytuacji przed pierwszym gwizdkiem sędziego na Santiago Bernabeu. Dla Barcy ten klasyk będzie prestiżowy, ale nikt nie rozpatruje go w kategorii sprawy życia i śmierci, w wypadku ewentualnej straty punktów na Camp Nou nie będzie rozpaczy, natomiast jeśli Real przegra, straci wiele.

[more]

''Nie zasłużyłem na drugą szansę'' płomienne wyznanie Gerardo Martino na koniec sezonu 2013/14 oddawało minorowe nastroje na Camp Nou. Argentyński trener nie przebudował Barcelony jak należało, więc pokornie ustąpił ze stanowiska, zwalniając posadę dla Luisa Enrique. Zanim jednak Enrique zaprowadził swoje porządki, fani Barcelony tracili wiarę w drużynę, która z kolei traciła konkurencję z oczu kilka lat wcześniej, by teraz słabnąc raptownie. Czara goryczy przelała się po meczu z Realem w finale Copa del Rey, już przed spotkaniem hiszpańskie media wieszczyły koniec cyklu Katalończyków, jednak niektórzy mieli jeszcze nadzieję. Nadzieja umiera ostatnia, ale tym razem okazała się płonna. Przegrana 1:2 podłamała wszystkich, podniesiono larum i odgrywano rekwiem dla Barcy. Spontaniczna radość piłkarzy z Madrytu była uzasadniona, drużyna dotąd będąca ich naturalnym prześladowcą zdawała się raz na zawsze abdykować z futbolowego tronu, natomiast kilkudziesięciometrowy rajd Garetha Bale'a na wagę zwycięskiego gola miał być gwoździem do trumny Katalończyków, którzy odchodzili w niesławie. Jednak nie tak prędko, zmierzch Barcelony był przepowiadany już w trakcie sezonu 2012/13, kiedy za kadencji Jose Mourinho Real rozbił na Camp Nou Barcę 3:1. Chociaż złożyło się na to wiele nieszczęśliwych okoliczności, mądre głowy mimo to widziały koniec tej fenomenalnej drużyny. Barcelona osuwała się w dół futbolowej hierarchii systematycznie, ale absolutnie nie mimochodem. Już Pep Guardiola dostrzegał u swoich piłkarzy oznaki wypalenia, lecz nigdy nie dawał po sobie tego poznać. Dopiero poniewczasie wyznał, że Katalończycy stracili zapał do gry w piłkę. Guardiola czuł potrzebę odpoczynku od futbolu, który również jego przestał zajmować. Pierwszy raz Barcelona zdradziła symptomy przemęczenia w starciach z Chelsea w Champions League anno 2012, ale wszyscy tłumaczyli to sobie chwilą słabości, uznając porażkę w dwumeczu za wypadek przy pracy, a nie gwałtowny zjazd po równi pochyłej. Być może słusznie, bo w powszechnej opinii koniec pewnej epoki datuje się na 23.kwiecień 2013 roku, kiedy Bayern Monachium definitywnie przerwał dominację Katalończyków w Europie. Wspomnienie słynnego 0:7 do dziś jest dla niektórych wstrząsające. Obsesyjne przywiązanie do tiki-taki zapędziło Barcelonę w ślepą uliczkę, Luis Enrique ma wyprowadzić zespół z Camp Nou na prostą. Na razie idzie mu zaskakująco dobrze.

W ośmiu kolejkach Primera Division Barca nie przegrała ani razu, tylko Malaga odebrała jej punkty, oprócz tego drużyna Enrique nie straciła jeszcze gola. Claudio Bravo bije rekordy, jednak pamiętajmy, że póki co rywale Barcy nie należeli nawet do czołówki ligi hiszpańskiej. Kiedy przyszło zmierzyć się z PSG, Barca straciła trzy gole, Ajax wbił jej jednego. W Champions League więc Katalończycy zostali wystawieni na poważną próbę, Marc Andre Ter Stegen na razie nie potrafi stanąć na wysokości zadania, ale pytanie czy również ligowi przeciwnicy będą w stanie Barcelonie zagrozić? Jeśli w LM drużyna traci dwa gole po akcjach nad którymi przez ostatni czas intensywnie pracuje, czyli po rzutach rożnych i wolnych, świadczy to o tym, że gdy rywal jest mocniejszy, obrońcy panikują i ze spuszczonymi głowami znoszą gole tracone czasami po szkolnych błędach. Niepewny Gerard Pique gra coraz rzadziej, Jeremie Mathieu zastępuje go dość dobrze. Kiedy Pique zagrał ze słabiutkim Eibar w ubiegłą sobotę, pod bramką Barcelony robiło się gorąco, Mathieu zaś wprowadza spokój w szeregi obronne. Zachwycając się fenomenalną serią Claudio Bravo powinniśmy pamiętać, że bramkarz z Chile oprócz widowiskowych parad ma też szczęście. Bo gdyby fortuna mu nie sprzyjała, bez względu na wszystko musiałby już wyciągać piłkę z siatki. Futbol jednak bywa przewrotny, Real Madryt kilka tygodni temu wygrał z Deportivo La Coruna 8:3, oddając bodaj dziewięć celnych strzałów na bramkę Depor. Niektórzy byli pełni podziwu dla Królewskich, pewnie nawet słusznie, bo takie hokejowe wyniki w futbolu zdarzają się niezmiernie rzadko, niemniej gdyby Realowi nie dopisało szczęście, padłby wynik, powiedzmy, 5:3. Na mecze nie można patrzeć przez pryzmat samego rezultatu.

Wzrost formy Neymara, geniusz Leo Messiego i transfer Luisa Suareza, to wszystko ma być impulsem do odrodzenia dla klubu z Katalonii. Duet Neymar-Messi funkcjonuje obecnie perfekcyjnie. Z 28 goli strzelonych przez drużynę, 19 strzelili oni. Ponadto Messi ma aż 7 asyst na koncie. Cristiano Ronaldo w ośmiu kolejkach La Liga strzelił rekordową liczbę 15. goli, ale asyst nie zanotował wcale. Trudno więc wyrokować, kto aktualnie jest lepszy. Obaj najwięksi wirtuozi naszych czasów mają na boisku zupełnie inne zadania, ale obaj również wywiązują się z nich znakomicie. Rywalizacja między Messim a Ronaldo jest już tradycją, fanów Barcelony powinno bardziej cieszyć, że Neymar wreszcie gra na miarę oczekiwań. W ubiegłym sezonie bowiem częściej pracował jak mrówka na trafienia Leo Messiego, dziś sam trafia, ma już 8 goli, najwięcej w drużynie. Xavi Hernandez miał po sezonie 2013/14 pożegnać się z Barceloną, ale po namyśle zmienił decyzję i chwała mu za to. Wydawało się, że Xavi będzie rozmieniał się na drobne, notorycznie przesiadując na ławce, a tymczasem gra i to gra solidnie. Namaszczony na jego następcę Ivan Rakitic nie ma pewnego placu, bo jego starszy kolega wręcz pali się do gry i ma wszelkie dane ku temu, by znów pokazywać się publiczności. W ostatnim meczu z Ajaxem Xavi usiadł wśród rezerwowych, być może to znak, że Luis Enrique szykuje go na spotkanie z Realem? W każdym razie doświadczenie tego zawodnika może się przydać Barcelonie, w ubiegłym sezonie Xavi często spowalniał tempo akcji, wydawało się, że gra za zasługi, bo po prawdzie stanowił piąte koło u wozu. Jednak najwyraźniej w ostatnich chwilach kariery chce jeszcze raz przypomnieć o sobie kibicom, prezentując swoje lepsze oblicze.

Niestety dobra dyspozycja Xaviego nie równa się wysokiej formie Andresa Iniesty. Luis Enrique trzyma uparcie Don Andresa na boisku do końca, bo wie, że jeden ruch tego piłkarza czasami wystarczy, by rozmontować obronę przeciwników. Niemniej chwilowe przebłyski geniuszu to za mało, Iniesta musi wziąć się w garść, bo w Barcelonie nikt nie jest nietykalny, może poza Leo Messim Jeśli Iniesta nie odzyska swojej optymalnej formy, Luis Enrique najprawdopodobniej straci do niego zaufanie. Barcelona w tym sezonie nie zawsze gra efektownie, ale z reguły skutecznie. Pragmatyzm zaszczepiony piłkarzom przez Luisa Enrique nie wymaga niezwykle wyrafinowanego futbolu, Enrique kiedyś powiedział, że dla niego jest bez różnicy, czy drużyna wygrywa 1:0, czy dokonuje pogromu na przeciwniku. Słowa jakby żywcem wyjęte z Jose Mourinho, ale obaj panowie mają jednak zgoła odmienne podejście do futbolu. Szukając słabych ogniw Barcelony, możemy zastanowić się nad zasadnością występowania w wyjściowym składzie Pedro Rodrigueza, który dawno temu zatrzymał się w piłkarskim rozwoju. Teraz lepsi od niego są nawet młodzi Munir i Sandro, być może w El Clasico Pedro nie zagra, jest szansa, że w jego miejsce wejdzie Luis Suarez.

Dziennikarze nie szczędzą komplementów Luisowi Enrique, rozpisują się o nim w samych superlatywach, jednak można wrzucić kamyczek i do jego ogródka. Nowy trener Barcelony bowiem zawzięcie stawia na Javiera Mascherano na pozycji stopera, mimo że Argentyńczyk najlepiej czuje się w środku pola, co pokazał na mundialu. W środowym meczu z Ajaxem zagrał jako defensywny pomocnik i odbierał piłki koncertowo. Dzięki mądremu  przechwytowi futbolówki miał spory udział przy jednym z goli dla swojej drużyny.

Przed sezonem Florentino Perez dołożył wszelkich starań, by odtworzyć erę galaktyczną. Jego klub zbroił się po zęby, ale żeby pieniądze z horrendalnych transferów choć częściowo się zwróciły, musiał sprzedać dwóch piłkarzy. Pogonił więc Angela di Marię, czyli gracza, który najczęściej asystował przy golach Cristiano Ronaldo. W jego miejsce przyszedł James Rodriguez, wielkie odkrycie mundialu, na razie jednak Kolumbijczyk, mówiąc delikatnie, nie błyszczy. Podobnie było w przypadku Mesuta Oezila, za nim również zatęskniono po chwili. Tak więc polityka transferowa Realu nie jest idealna, na razie Królewskim daleko do Galaktycznych z Figo i Raulem na czele. Oprócz Di Marii z Madrytu odszedł Xabi Alonso, nastąpiła więc wymiana między Madrytem a Monachium. Alonso trafił wszak do Bayernu, a w przeciwną stronę powędrował Toni Kroos.

Początki w nowym klubie były dla Kroosa i Jamesa niezwykle trudne, zawyżone wymagania kibiców nie zostały spełnione błyskawicznie, fani zrazu oczekiwali od nich cudów, tymczasem obaj weszli w sezon katastrofalnie. Z biegiem czasu oczywiście nabrali pewności siebie i już nie uginają się pod presją. Zresztą Kroos właściwie debiut miał znakomity, z tym, że mecz o Superpuchar Europy potraktowano z przymrużeniem oka. Wszyscy skupiali się na lidze, gdzie Niemiec początkowo zawodził i siłą rzeczy był ostro recenzowany.

Teraz Real jest na fali, wygrywa i strzela niewyobrażalnie wiele goli. Coraz więcej fanów zaczyna wierzyć w Karima Benzemę, który wreszcie zaczął trafiać do siatki. W Madrycie od czasów legendarnego Raula Gonzalesa nie było napastnika światowej klasy Czy Benzema pójdzie w ślady najskuteczniejszego strzelca w historii LM? Wątpliwe, ale dajmy mu szansę. Dla Realu Madryt przetarciem przed sobotnim starciem z Barceloną był mecz przeciw Liverpoolowi w Champions League. Królewscy wygrali 3:0, a wynik ustalili już pod koniec pierwszej części spotkania. Real wreszcie pokazał, że umie grać w ataku pozycyjnym, to dobry omen dla drużyny Carlo Ancelottiego. W sobotę zabraknie Garetha Bale'a, więc Cristiano Ronaldo będzie musiał wziąć na siebie odpowiedzialność za zagrażanie bramce Claudio Bravo. To będzie ciekawy pojedynek, jeden gole strzela jak maszyna, drugi bramek nie puszcza. Kto będzie górą? Dobre pytanie, jedno jest pewne, emocji nie zabraknie.
















piątek 17 października 2014
Fanów hiszpańskiego futbolu rozgrzewa wielkie odliczanie do pierwszego w nowym sezonie El Clasico,temperaturę meczu na Santiago Bernabeu podnosi awizowanie pierwszego występu w barwach Barcelony Luisa Suareza, być może przyszłotygodniowe starcie hiszpańskich kolosów przejdzie do historii i zostawi po sobie czar wspomnień? Tak czy inaczej kibice Barcelony mają teraz inne powody do sięgania pamięcią w przeszłość, w czwartek minęło dokładnie dziesięć lat od debiutu Leo Messiego na Camp Nou.

[more]

''Messi jest jak bezkonkurencyjne zwierzę, nigdy nie będę w stanie powiedzieć, że trenowałem Leo''słowa Pepa Guardioli są hołdem dla piłkarza, który oczarował jednego z najwybitniejszych trenerów w historii piłki. Guardiola wiele razy nie krył swojego podziwu dla Messiego, kiedyś nawet poskarżył się dziennikarzom, by ci złotego okresu Barcelony prowadzonej przez niego nie określali ''erą Guardioli'', tylko ''erą Messiego''. Trenerzy lubią kokietować, ale w tym przypadku są to chyba szczere słowa uznania, a nie wysokie tony przepełnione kurtuazją. Messi pod skrzydłami Guardioli krzepł, ewoluował, Pep z dość egoistycznie usposobionego skrzydłowego uczynił maszynę do strzelania goli, wolny elektron, przemieszczający się po boisku swobodnie i wedle własnych zachcianek. Guardiola dał Messiemu wolne pole, więc Argentyńczyk nieraz wchodził w skórę Andresa Iniesty, czyli architekta tiki-taki, zawsze pokazywał się kolegom do gry, jeśli sam nie podawał, był gotów do odegrania roli egzekutora. Swój debiut w Barcelonie Messi zaliczył podczas derbów z Espanyolem, miał siedemnaście lat. Co ciekawe, grał wówczas z numerem 30, mało kto wyobrażał sobie, że już niedługo przejmie numer Ronaldinho, czyli jednej z najbardziej tragicznych legend w dziejach piłki, upadek brazylijskiego artysty był bolesny dla wszystkich, mało kto mógł się spodziewać, że jego następca wywiąże się z arcytrudnej roli zatarcia wspomnień po gwieździe Canarinhos.

Messi strzelił dla Barcelony jak dotychczas niewiarygodną liczbę 360 goli, potrzebował do tego zaledwie 389 meczów. Jak to się zaczęło? Pierwszego gola strzelił 1. maja 2005 roku w meczu z Albacete, na boisko wszedł w drugiej połowie i odsunął w cień Ronaldinho, tego dnia to on był na ustach wszystkich fanów Barcy. Już jego pierwszy gol był niezwykły, Messi po kapitalnym podaniu właśnie od Ronaldinho stanął oko w oko z bramkarzem i sprytnym lobem pokonał go w sposób niepodobny do młokosa. Jakież było zdziwienie, gdy piłka wpadła do siatki, czy komuś przyszłoby do głowy, że nieopierzony wychowanek porwie się na coś tak spektakularnego? Po zdobyciu bramki rozemocjonowany strzelec skoczył w ramiona swojego brazylijskiego przyjaciela, razem świętowali tego cudownego gola, to był magiczny obrazek, później bowiem Ronaldinho zszedł na krętą ścieżkę i nigdy już nie wrócił na właściwe tory, Messi zaś dopiero miał rozbłysnąć.

W sezonie 2011/12 strzelił 73 gole, w roku kalendarzowym natomiast osiągnął niebotyczną barierę 90. bramek. Tym samym pobił rekord Gerda Muellera, korespondencyjna rywalizacja z Cristiano Ronaldo już mu nie wystarczyła, postanowił więc podjąć wyzwanie pokonania ducha przeszłości. I pokonał Niemca. Niejako z tej okazji Daniel Diaz powiedział, że wszyscy mają rozpisane jak powstrzymać Messiego, ale on nadal pozostaje nieuchwytny. Czy potrzeba więcej słów?

W sezonie 2009/10 Barcelona zdobyła sześć trofeów, a ojcem tego serialu zwycięstw zdaniem wielu był właśnie Leo Messi. Chociażby Xavi był pełen uznania dla swojego kumpla z drużyny, stwierdził, że przyszłość należy do Messiego, nie pomylił się. Messi zdobył trzy Puchary Europy, tymczasem jego bezpośredni konkurent w walce o Złotą Piłkę, czyli Cristiano Ronaldo do niedawna mógł poszczycić się tylko jednym takim tytułem. Jeśli chodzi o LM, Argentyńczyk rozegrał wiele wspaniałych meczów. Chociażby starcie z Arsenalem w sezonie 2010/11 i jego 4 gole zaimponowały najwybredniejszym. Ale w pamięć kibicom zapadł bardziej chyba jednak mecz w ćwierćfinale sezonu 2011/12, kiedy Messi strzelił aż pięć goli Bayerowi Leverkusen. Trener znokautowanych Aptekarzy po meczu dołączył do chóru pochlebców sławiących argentyńskiego fenomena.''Bez niego Barcelona jest najlepszą drużyną świata, ale z Messim to drużyna niepowtarzalna, Leo jest z innej galaktyki''powiedział. Messi jest też katem Ikera Casillasa, Realowi Madryt wbił już 21 goli, nawet Alfredo di Stefano nie trafiał tak często w klasykach. O Złotych Piłkach dla Messiego nie trzeba chyba nawet wspominać, ma już cztery w kolekcji.

Messi jest porównywany z Pelem i Maradoną, na mundialu w Brazylii pokazał, że umie ''pociągnąć' 'drużynę, zajść z nią wysoko. Nie zdobył złotego medalu, co zawsze będzie go obciążało, ale i tak nie ma prawa się wstydzić. Messi nawet w formie przeciętnej potrafi robić różnicę, na MŚ piłka nie sprawiała mu frajdy, często spacerował leniwie po boisku, ale w decydujących momentach był sobą. Teraz Messi odzyskuje witalność, znowu jest głodny sukcesów. Wobec słabszej formy Andresa Iniesty bierze na siebie odpowiedzialność za rozgrywanie piłki, strzela mniej goli, ale on nie jest pazerny jak Cristiano Ronaldo, przeżyje jeśli kosztem jego bramek drużyna wykona swoje zadania. Z trójkąta Messi-Xavi-Iniesta, tylko Leo podziwiamy wciąż w pełnej krasie, dwaj pozostali są już tylko cieniami siebie z najlepszych okresów. Coraz częściej w głowach malkontentów pobrzmiewają echa o ''Messiuzależnieniu'', ale w Katalonii na razie nikt się tym nie przejmuje, dopóki są wyniki, nie ma to większego znaczenia. Pytanie co będzie kiedy Barcelona dostanie zadyszki? Czy wtedy Messi sam sprosta zadaniu? Tylko prorocy mogą to wiedzieć, w każdym razie obcując z geniuszem Messiego przenosimy się w inny futbolowy wymiar, sferę niedostępną nawet dla Cristiano Ronaldo. Leo Messiemu do pobicia rekordu Telmo Zarry brakuje już tylko trzech goli, za tydzień El Clasico, może się więc tak zdarzyć, że Messi swój wyczyn będzie świętował na Santiago Bernabeu, kultura kibicowania na hiszpańskich stadionach jest wysoka, więc Argentyńczyk może liczyć na aplauz. Kiedyś, gdy Ronaldinho przebiegł slalom z piłką wokół obrońców i na koniec posłał ją do siatki, dostał owację na stojąco, czy Messi też będzie oklaskiwany przez fanów odwiecznego wroga? Znając tego faceta można się wszystkiego spodziewać.












czwartek 16 października 2014
Wymęczony remis z pospolitymi wyrobnikami,rzemieślnikami, a dosadniej-najzwyklejszymi antyfutbolistami lub swojsko po prostu marnymi kopaczami powinien ostudzić rozpalone głowy kibiców płynących cały czas na fali euforii po historycznym zwycięstwie nad Niemcami.

[more]

Szkoci to dumny naród, lubią dmuchać w worek z podniesionym czołem, podkreślając doniosłość tego wydarzenia uroczym strojem, ale w kopaniu piłki się raczej nie odnajdują, lepiej wychodzi im gra na dudach właśnie, choć czasem i na boisku potrafią zalać sadła za skórę swoim rywalom, przedwczoraj takiego psikusa zrobili  naszym piłkarzom. Tym razem jednak bez konsekwencji, Niemcy bowiem sensacyjnie zremisowali z Irlandią w Gelsenkirchen, tym samym zachowując status quo jeśli chodzi o grupę B eliminacji do Euro 2016. Gordon Strachan po meczu stwierdził nie bez racji,że podział punktów powinien satysfakcjonować obie drużyny, Niemcy wszak punkty zgubili, zatem ten remis może być paradoksalnie nawet zbawienny w końcowym układzie tabeli,już dziś ustawia Polaków na kolejne tury tych eliminacji. Szkoci z kolei mogą jeszcze zrobić trochę szumu, piłkarze Joachima Loewa mieli być katami dla konkurencji, tymczasem na razie straszą samych siebie.

Szkoccy piłkarze są zadziorni, na boisku zostawiają dużo zdrowia, swoje cele starają się osiągać jak najprostszymi środkami, walczą do utraty tchu, przy tym zwykle grają przestrzenią, a nie piłką, do tego samego także bardziej używają serca i głowy niż umiejętności sensu stricto piłkarskiego. Między innymi dlatego ukuto określenie ''kick and rush'', by tą oto krótką frazą, a zarazem jakże treściwą, objaśnić wszem i wobec na czym polega szkocki, a szerzej wyspiarski futbol w klasycznym wydaniu. Kibic może sobie wybrać, czy trzymać kciuki za ambitnych dryblasów, czy jednak wspierać rozpuszczonych artystów, którzy nie zawsze mają motywację, by walczyć z całych sił. Poświęceniem i determinacją Szkoci nadrabiają swoją piłkarską niższość wobec nawet niezbyt mocnych nacji takich jak Polska. Przy tym nie kalkulują, nie dmuchają na zimne, nie zapobiegają porażkom kunktatorstwem, tylko próbują stawiać trudne warunki rywalom. Gordon Strachan nie ma ludzi zdolnych do gry w piłkę ładnie i bez zarzutu, o walorach artystycznych nawet nie wspominając, Szkoci będą grać topornie, ale idą małymi kroczkami do przodu, są na etapie odważnego atakowania, w starciu na Stadionie Narodowym mieli ''pęknąć'' przed naszą reprezentacją i rozpaczliwie odpierać szturm naszych graczy, ale szturmu nie było, co więcej, Szkoci momentami zawstydzali wybrańców Adama Nawałki pod względem organizacji gry pozycyjnej.

Niektórzy uważają, że Adam Nawałka sporo ryzykuje, rzucając do boju dwójkę napastników. To śmiałe posunięcie w każdej chwili może obrócić się przeciw trenerowi, tym niemniej mało kto rozumie, że na podstawie liczby nominalnych snajperów nie powinno się mierzyć mocy ataku. Armaty są dwie, ale działo jedno, bo obaj piłkarze nie grają w jednej linii, są oddaleni od siebie, zatem siłą rzeczy jeden musi podawać, a drugi strzelać. Nie zawsze to wychodzi, więc trudno zrozumieć laurki dla Nawałki z tego właśnie powodu. W starciu ze Szkotami mieliśmy zresztą najlepszy przykład takiej gry, mocno poturbowany Robert Lewandowski został całkowicie zneutralizowany i nie ma co się dziwić, bo tak bywa często, że jeden z dwójki napastników ma mniej więcej taką samą liczbę kontaktów z piłką, co bramkarz. Przeciw Niemcom Lewandowski świetnie wywiązywał się ze swojej roli, to on asystował przy drugim golu strzelonym przez Sebastiana Milę, Szkoci nie pozwolili mu na wiele.

Arkadiusz Milik wczoraj akurat nie zawiódł, miał trochę więcej miejsca na boisku w związku z pieczołowitym kryciem Roberta Lewandowskiego, którego rzeczywiście nakryto czapką, Milik jednak w przeciwieństwie do asa Bayernu nie dał się wziąć w obroty. Nie zadzierał też nosa, nie wodził oczami za piłką z założonymi rękami, tylko ganiał za nią jak niezmordowany. Był wszędobylski, harował jak wół, oczywiście czasami znikał z pola widzenia, ale potem z powrotem się ujawniał, płatając figla zdezorientowanym Szkotom. Mógł mieć więcej niż jednego gola na koncie, ale nie narzekajmy, ten jeden był na wagę złota, chociaż początkowo wydawało się, że młody napastnik tym golem ocalił tylko biało-czerwonych przed kompromitacją.

Niestety gołym okiem widać, że reprezentacja Polski nie ma w swoich szeregach człowieka od zadań ''kreacyjnych'', organizatora gry w ataku pozycyjnym. Przy okazji powstaje pewien paradoks, otóż skoro trener Nawałka stawia na dwóch napastników, dlaczego daje grać parze defensywnych pomocników? Przecież jedno drugie wyklucza, czasami Grzegorz Krychowiak umie ładnie rozegrać piłkę, ale to za mało, może w takim razie Sebastian Mila powinien grać w wyjściowym składzie? W meczu ze Szkocją popisał się genialnym zagraniem przeszywającym obronę Wyspiarzy, którego nie powstydziłby się zapewne nawet takie tuzy jak Xavi czy Andres Iniesta. Gol nie padł, ale i tak zapachniało piłkarską magią. Rok temu samego siebie przeszedł Waldemar Fornalik, który postawił na trójkę defensywnych pomocników, Nawałka zdecydował się wystawić dwóch, a w dzisiejszej piłce standardem jest jeden w wyjściowym składzie. Polscy trenerzy jednak wciąż się wahają, może są mądrzejsi od swoich kolegów po fachu z Madrytu czy Barcelony? Proszę potraktować to śmiertelnie poważnie, bo Jerzy Engel się obrazi.

Drużyna Adama Nawałki nie gra może rewelacyjnie, ale to zrozumiałe. Nakreślone schematy i automatyzmy muszą się zazębić, Nawałka i jego współpracownicy pracują nad tym niestrudzenie. Pierwsze efekty już widać, ale to są zalążki. Nawałka ma pewną wizję i pomysł na reprezentację, pytanie kiedy ją wdroży? W tym momencie najważniejsze jest, że nasi piłkarze wreszcie walczą do upadłego, dają z siebie wszystko, kiedyś było z tym różnie.

Oczywiście poza ''polską'' grupą grano w całej Europie, ale też w innych zakątkach świata. Na kontynencie azjatyckim swoje mecze rozegrała Brazylia i Argentyna, a także Urugwaj. Tak się składa, że w każdej z tych potyczek wsławili się ekspiłkarze Barcelony, Leo Messi, Neymar i Luis Suarez. Brazylia pokonała 4:0 Japonię, a cztery gole strzelił Neymar, piłkarz który liczy sobie zaledwie 22 lata ma już imponujący dorobek strzelecki, kiedyś prześcignie być może nawet legendarnego Pele w stawce najlepszych goleadorów Canarinhos. Luis Suarez wbił dwie bramki Omanowi, niektórzy mówią, że jest w formie, ale na jakiej podstawie podkreślana jest jego eksplozja? Oman? Część z was nie wie pewnie gdzie leży ten kraj. Leo Messi również nie próżnował, strzelił dwa gole Hongkongowi i zaliczył asystę. Na boisko wszedł pół godziny przed końcem meczu, a spotkanie zakończyło się wygraną Albiceleste 7:0. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że Hongkong jest enklawą Chińskiej Republiki Ludowej, czyli państwem w państwie, Chiny nie są potęgą futbolową,a co dopiero jakiś odłam tego gigantycznego skądinąd państwa. Toć to przecież drużyna podwórkowa! Pędząca komercjalizacja futbolu powoduje, że piłkarscy potentaci tułają się po typowych ''wygwizdowach'', ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, że kibice rozpływają się nad barcelońskim trio, nie bacząc na rywali naprzeciwko którym ono stanęło. Gran Derbi tuż tuż, a wszyscy myślą, że w meczu z Realem Madryt owo trio zakasuje drużynę Carlo Ancelottiego, ale skąd ta pewność? Japonia, Oman, Hongkong-doprawdy iście doborowe towarzystwo.


Copyright © 2024 - Sport okiem młodego adepta sztuki dziennikarskiej