poniedziałek 29 grudnia 2014
Zgiełk wokół Złotej Piłki budzi mieszane odczucia. Plebiscyt, który w ostatnich latach rozrósł się jak śnieżna kula i zostawia ślad w świadomości przeciętnego kibica, traci swój prestiż, zamieniając się w konkurs piękności, gdzie siła medialnego oddziaływania deprecjonuje skalę boiskowych dokonań. Dla piłkarzy o powierzchowności antygwiazdorskiej i stosunkowo niskim statusie medialnym Złota Piłka jawi się w sferze marzeń. Z przykrością trzeba przyznać, że szanse na zwycięstwo mają tylko gracze z upodobaniem pchający się na afisz.

[more]

Popularność Xaviego Hernandeza jest pojęciem względnym, w Hiszpanii to piłkarz powszechnie znany i lubiany, ale dla kibiców od święta śledzących zmagania w lidze hiszpańskiej postać z drugiego szeregu, człowiek nieraz pomijany, mimo iż wskazane by było chylić mu czoła. Doszliśmy do tego stopnia abstrakcji, że piłkarz z absolutnego topu, kiedyś jeden z kluczowych trybów maszyny oblężniczej, za sterami której zasiadał Pep Guardiola umyka uwadze zwykłych kibiców, będąc bohaterem rozważań jajogłowych trenerów i wytrawnych wielbicieli piłkarskiego kunsztu. Xavi w Barcelonie dorobił się statusu gwiazdy, postaci dla klubu emblematycznej, to żywa legenda na Camp Nou. Gra tam od 16 lat, ostatnio wiele się mówi o tym, czym mógłby się zająć po zakończeniu kariery, która wybiła ostatni akord. Xavi marzy o funkcji trenera Barcelony, osobiście uważam, że byłby to wielki błąd, Barcelonie wszak potrzebny jest człowiek z otwartym umysłem, który nie będzie ślepo zapatrzony w ograniczającą Katalończyków tiki-takę. Xavi to niestety apologeta, ale to temat na zupełnie inną opowieść. Xavi przez lata odpowiadał za organizację gry w barcelońskim gwiazdozbiorze, jego zagrania doskonaliła zdolność do rozsądnego szafowania własnymi umiejętnościami, to znaczy Xavi nigdy nie uciekał się na siłę do oszałamiających podań czy strzałów, techniką popisywał się, gdy był na to najlepszy moment. Swego czasu osiągnął 98.procentową celność podań, co do dziś jest absolutnym rekordem, a w dobie całego zastępu piłkarzy efekciarskich z manią tworzenia spektaklu bez względu na okoliczności, on był w jakimś sensie pragmatyczny. Stawiał na jakość swoich zagrań, mimo iż sympatię zjednuje artyzm, który Xavi demonstrował dość oszczędnie. Dziś widać jak ważną był postacią dla Barcelony w chwili największego wzlotu, kiedy zespół święcił triumfy, Xavi wespół z Andresem Iniestą stanowił centrum zarządzania drugą linią. Obecnie pomoc jest najsłabszą formacją w klubie z Camp Nou.

Andres Iniesta również nigdy nie znalazł uznania w oczach szerszej publiczności i-co najważniejsze-elektorów Złotej Piłki. Zawsze w cieniu Leo Messiego, tylko raz był na ustach całego świata piłki, jego gol w finale mundialu w RPA na moment spolaryzował futbolową rzeczywistość. Iniesta wpisał się do panteonu największych gwiazd, trafił do galerii sław, przełamując najgłębszy hiszpański kompleks, czyli posuchę na turniejach rangi mistrzowskiej, ale na nic to się zdało, Złotą Piłkę i tak sprzątnął mu sprzed nosa Leo Messi.

Przez uwielbienie do Leo Messiego niektórym do głów strzeliła perspektywa wiecznego nagradzania geniusza z Argentyny, tymczasem rywalizację z Leo chcieli nawiązać inni znakomici gracze. Kompetencje części głosujących można jednak zakwestionować. Jeśli Adam Nawałka nominuje do trójki najlepszych Edena Hazarda, po co brać pod lupę wybory selekcjonera San Marino? To jest po prostu jawny kabaret starszych panów, w dodatku pod auspicjami skorumpowanej do cna FIFA.

W tym roku w kontekście Złotej Piłki wymienia się nazwiska Ronaldo, Messi, Neuer. Trójkę pretendentów wyłoniono w wyniku głosowania przedstawicieli 207. federacji zrzeszonych w FIFA. Faworytem jest Ronaldo, ale rozmyślając nad jego kandydaturą, mamy wiele podtekstów. Kiedy rok temu Joseph Blatter zainicjował kampanię promocyjną na rzecz Leo Messiego, Ronaldo się oburzył. Doszło do tak absurdalnej sytuacji, że szef FIFA się przed nim kajał i przepraszał. Ronaldo ma obsesję na punkcie rywalizacji z Argentyńczykiem, jeden z hiszpańskich dziennikarzy odkrył, że potajemnie nazywa go ''motherfucker'', czy jego kompleksy osiągnęły apogeum? Trudno powiedzieć, w każdym razie, gdy przed rokiem odbierał statuetkę dla najlepszego piłkarza świata, wybuchł płaczem, to była oznaka ulgi, z jaka odetchnął. Messi nie traktuje nagród indywidualnych jako priorytetu, dla niego najważniejsze są sukcesy zespołowe, a Złota Piłką to tylko pewien substytut, nieraz nagroda pocieszenia. Tak było podczas mundialu, gdy odebrał ten laur.

Przyjęło się, że Złotą Piłkę rozdzielamy między dwójką fenomenów z Portugalii i Argentyny, co jednak gdy do ich korespondencyjnej walki wtrąci się ktoś spoza piłkarskiego kosmosu? W tym roku Złota Piłka wywołuje mnóstwo kontrowersji. Manuel Neuer, który przebił się do trójki najlepszych zdaniem Macieja Murawskiego zrewolucjonizował futbol, jego brawurowe wyjścia do piłki mogą imponować, niektórzy określają go piłkarskim libero, ale problemem Neuera jest to, że w najważniejszym meczu poprzedniego sezonu zaliczył fatalny występ, puścił cztery gole w starciu z Realem o finał Champions League. Wtedy, gdy miał drużynę ratować, zrobiono z niego miazgę. Spektakularne interwencje przeciw dzielnym Algierczykom to jednak nie jest żadna okoliczność łagodząca, sensacją było to, że Afrykanie przez 120 minut stawiali opór silnym jak nigdy Niemcom.

Dla Cristiano Ronaldo też nie ma przebacz. Na mundialu był największym antybohaterem. Niektórzy uważają, że zawiódł, bo koledzy mu nie pomagali, ale przecież kandydat do miana najlepszego piłkarza świata powinien w pojedynkę radzić sobie znakomicie. Leo Messi potrafił wyciągnąć Argentynę z opresji w meczu z Iranem, kiedy drużyna słaniała się na nogach, Ronaldo we wszystkich spotkaniach nogami tylko powłóczył. W finale Champions League na pocieszenie dano mu wykonać rzut karny, by nie zanosił się płaczem. W całym meczu był apatyczny, jakby śnięty. Jego radość po tym golu była obscenicznym gestem triumfu. Nie można się tak zachowywać. W finale Copa del Rey Ronaldo na boisku nie było. Poza tym w kryterium Złotej Piłki zawarty jest zapis o postępowaniu fair play, Cristiano lubi symulować i się z tym nie kryje. Że sędziowie mają kłopot ze wzrokiem, pada jak rażony prądem. 61 goli to wynik niewiarygodny, ale czy karcenie słabeuszy jest warte Złotej Piłki? Oczywiście, kiedy na koniec sezonu Primera Division drużyna miała nóż na gardle, Ronaldo oddał piękny strzał przewrotką w meczu z Valencią, ratując cenny punkt, tak więc absolutnie nie był tylko katem dla maluczkich, ale jednak tych meczów o dużym ciężarze gatunkowym, w których był MVP, było tyle co kot napłakał.

Leo Messi na mundialu był obok Angela di Marii najlepszy w ekipie Argentyny, nie prezentował swojego optymalnego poziomu gry, ale i tak doprowadził Albicelestes do finału, gdyby miał więcej szczęścia, mógł stać się bohaterem tego meczu. Jednak Manuel Neuer wygrał z nim pojedynek. W lidze hiszpańskiej zawodził strasznie, jak cała drużyna. Jednak na koniec roku pobił dwa rekordy, jeden- Telmo Zarry, tym samym stał się najlepszym strzelcem w historii PD, drugi-Raula Gonzalesa, został numerem jeden na liście strzelców wyborowych Champions League. Poorany kontuzjami i nieludzką dawką meczów, wymiotował na boisku, z humanoida przedzierzgnął się w cherlaka. Paradoksem jest jedynie, że najsłabszy sezon Messiego jest porównywany z najlepszym Ronaldo, to pokazuje jak wysoko zawiesił sobie poprzeczkę Argentyńczyk.

Mnie tylko dziwi dlaczego pomija się Yaya Toure, który był niekwestionowanym liderem MC, strzelił ponad 20 goli, drużyna z Etihad zdobyła tytuł mistrzowski. Również Angel di Maria zasłużył na trochę więcej, w finale Ligi Mistrzów był najlepszy na boisku, na mundialu dorównywał Messiemu, we trójkę z Mascherano trzymali w ryzach drużynę Alejandro Sabelli. Krzyczącą niesprawiedliwością jest lekceważenie tych świetnych piłkarzy, ale wszystkich nie można docenić. Miejsc na podium jest tylko trzy, Złota Piłka jest sprawą subiektywną i nasze rozważania niczego nie zmienią. Na końcu i tak wygrywają medialne kolubryny.


sobota 27 grudnia 2014
Na Arsenal spadło dziesięć plag egipskich, piłkarze kładą się pokotem, Arsene Wenger załamuje ręce, tylko Alexis Sanchez wciąż ma tupet i gra rolę męża opatrznościowego drużyny. Fani Kanonierów są głodni sukcesów, ale mogą ich nie doczekać.

[more]

Wilshere, Monreal, Arteta,Ozil, Koscielny, Ospina, Walcott i Gnabry, oto lista kontuzjowanych w drużynie Arsenalu. Na The Emirates mają szpital, a Arsene Wenger małe pole manewru. W okresie Świąt, gdy Premier League gra w zawrotnym tempie, gdy jest nawałnica meczów, na pozór bez rotacji się nie obejdzie, jednak francuski menedżer nie ma wyjścia. Szczególnie dotkliwa jest absencja Mesuta Ozila, reżysera gry, który w kreacji bryluje jak Andres Iniesta za najlepszych lat. Dość powiedzieć, że Niemiec do dziś pozostaje piłkarzem, który zaliczył najwięcej asyst przy golach Cristiano Ronaldo.

"Przychodzi taki dzień, gdy bogini wiatru muska ustami umęczoną i poniżoną stopę człowieka, a z tego pocałunku rodzi się piłkarski idol"  pisał urugwajski eseista Eduardo Galeano. Historia Leo Messiego jest zwykle licowana z tym aforyzmem, ale nie tylko argentyńskiego geniusza wiąże się z rzeczoną legendą. Wielbiciele piłkarskiej maestrii z Brazylii nie wyobrażali sobie, by ich drużyna na mundialu wyrzekła się jogo bonito, czyli efektownego stylu gry, który w Brazylii uchodzi za przedmiot kultu i futbolowe misterium, a jednak. Dla Brazylijczyków to było poniżej godności. Historia o barokowym dryblerze, kolejnym wcieleniu mitycznego Garrinchy jest odtwarzana za każdym razem, gdy na horyzoncie pojawia się crack zdolny dorównać gwieździe, która pod względem estetyki gry ponoć nie miała sobie równych. W krajach Ameryki Południowej skłonności do patosu są powszechne, więc ochrzczenie Alexisa Sancheza owym barokowym dryblerem i talentem na miarę piłkarza światowego formatu można zaakceptować. To nic, że ma 26 lat.

Kariera Alexisa Sancheza miała nabrać rozpędu wraz z przyjściem do Barcelony. Tymczasem piłkarz, który urzekł szerszą publiczność we Włoszech, na hiszpańskich boiskach był cieniem samego siebie. Pierwszy sezon w klubie z Camp Nou był dla niego okresem przejściowym, natomiast w drugim obarczono go większą odpowiedzialnością, a on nie potrafił udźwignąć tego ciężaru. Seryjnie marnował sytuacje, miał problemy ze znalezieniem drogi do bramki, a kibicom puszczały nerwy. Dopiero pod skrzydłami Gerardo Martino stał się pełnowartościowym piłkarzem. To on strzelił pięknego gola, który otworzył wynik w meczu decydującym o mistrzostwie Hiszpanii z Atletico Madryt, gdyby nie gol Diego Godina, fani nosiliby go na rękach. Alexis angażował się w grę z zacięciem, co było godne pochwały, wszak dla przykładu Leo Messi rzadko poświęcał się dla drużyny. W grupie piłkarzy wypalonych to on był dostawcą sił witalnych. Dziś w Barcelonie do niego wzdychają, Pedro Rodriguez nie gwarantuje jakości na dłuższą metę, jest graczem chimerycznym, a sam Neymar to za mało.

Alexis z marszu stał się liderem Arsenalu, w tym sezonie strzelił już 11 goli w 13. meczach, spełnia tym samym oczekiwania najbardziej wymagających kibiców. Nie można się dziwić, że gra znakomicie, przed sezonem zachodziły obawy, czy sobie poradzi, bowiem angielska piłka zasadniczo różni się od hiszpańskiej, ale akurat wyznawca doktryny futbolu zjawiskowego, za jakiego uważa się Arsene Wenger łatwo wkomponował Chilijczyka w swój zespół. Styl gry Barcelony jest de facto kompatybilny ze stylem Arsenalu, można się nawet zetknąć z opiniami, że oglądając mecz Kanonierów obcujemy z ''Barceloną bis''. 

Arsene Wenger tworzy projekt ''wielkiego Arsenalu'' od lat. Jego wysiłki jak dotychczas pełzną na marzeniach, zaistnienie w Champions League wciąż jest mrzonką, najbardziej oddani fani odwołują się do wielkiej drużyny, która pod przewodem Thierry'ego Henry godnie reprezentowała Anglię na arenie europejskiej. Jednak bardziej radykalni domagają się zwolnienia Wengera, uznając że jego pomysły dawno się wyczerpały, ich zdaniem nie jest innowatorem, tylko stetryczałem starcem bez inwencji. W rzeczy samej budowa wielkiego Arsenalu to zadanie żmudne i być może niewykonalne. Może taka dola piłkarzy Arsenalu, że muszą być futbolowymi romantykami, a w chwilach próby każdy z nich przeistacza się w Syzyfa daremnie dźwigającego skałę na sam szczyt?

''Dzieciaki Wengera'' już dorosły, ale Arsenal wciąż nie może opędzić się od niechlubnej łatki ubogiego krewnego dla wielkich. Jose Mourinho często dworuje sobie z Wengera, mówiąc że ten wiecznie narzeka. Zresztą w tym sezonie doszło do spięcia między nimi, podczas derbowego meczu na Stamford Bridge. Gdyby sędzia techniczny nie rozdzielił obu panów, skoczyliby sobie pewnie do gardeł. Tamten mecz był pod pewnym względem symboliczny, obnażył wszak ułomność taktyki Wengera, to Arsenal atakował bez chwili wytchnienia, ale Chelsea zgarnęła trzy punkty. Przebłysk geniuszu Edena Hazarda i perfekcyjnie rozegrana kontra wystarczyły na Arsenal. Futbolowy romantyzm dla miłośnika piłki jest tym samym, czym dla melomana ''Piąta symfonia'' Ludwiga van Beethovena, ale czy o wrażenia artystyczne ludziom z The Emirates chodzi?

Do historii Premier League przeszedł mecz Arsenalu z Newcastle, w którym Kanonierzy po pierwszej połowie prowadzili 4:0, ale spektakularna pogoń za wynikiem Srok z St James Park sprawiła, że drużyna z The Emirates zostawiła na boisku rywala dwa punkty. Nie tak dawno Arsenal prowadził w meczu LM z Anderlechtem już 3:0, by zremisować 3:3. Czy to nie jest dziwna drużyna? Przedziwna.


sobota 20 grudnia 2014
W Barcelonie ta sama faza tendencji zniżkowej. Cordoba we krwi ma hurtowe tracenie goli, toteż syndrom ''atasco'' nie wchodził w grę, ale już silne objawy przemęczenia jak najbardziej. Barcelona miała zakończyć rok dla siebie traumatyczny z przytupem, tymczasem pięć goli wbitych drużynie uznawanej za mięso armatnie przysłoniło tylko fatalny styl gry.

[more]

Kapitalne zagranie, którym Ivan Rakitic przeszył linię obrony Cordoby i podręcznikowe wykończenie akcji przez Pedro Rodrigueza zatliło promyk nadziei, który jednak w okamgnieniu zgasł. To był przejaw błyskotliwości na miarę legendarnej drużyny Pepa Guardioli, czyli coś odbiegającego od normy przystającej do dzisiejszej Barcelony, Barcelony wegetującej. Bezradność w starciu z beniaminkiem i zarazem outsiderem Primera Division skłania do debaty, gdzie leżą granice niemocy kolosa z Camp Nou. Zagubiony Luis Suarez, grający falami Ivan Rakitic i dochodzący do ściany Andres Iniesta. Tylko Leo Messi czasami potrafi zwieść obrońców z wdziękiem autentycznego geniusza lub posłać piłkę dezorganizującą najszczelniejsze bloki obronne. Na koniec roku poziom swojej gry podniósł Pedro Rodriguez, ale akurat forma tego piłkarza zwykle układa się w rodzaj sinusoidy. Przed rokiem na tym etapie sezonu był nawet najlepszym strzelcem Barcelony, dziś też gra solidnie. Zaryzykuję nawet tezę, że w rywalizacji z Cordobą był najlepszy na boisku. Tak więc fajny prezent zrobił sobie pod choinkę Pedro. Szkoda, że w nowym roku jego forma gwałtownie spadnie. Proszę wybaczyć, ale nie mam co do tego wątpliwości. Taki już urok Pedrito. Odważne deklaracje Miroslava Djukica, że jego Cordoba stawi czoła Barcelonie przeszły brutalną weryfikację, ale trener czerwonej latarni Primera Division nie miał prawa się zmieszać, wszak obie drużyny dzieli różnica kilku klas. Dziurawa obrona Cordoby przepuściła niezdecydowane ataki graczy Luisa Enrique, a konsekwencją tego była ''manita''. Fani Barcelony żegnają rok 2014 z nietęgimi minami, ale pewnym wynagrodzeniem pasma nieszczęść jest wygrana 5:0. W Hiszpanii to wynik szczególny, symbolizowany pięcioma wyciągniętymi palcami, Barca wcale tak dużo razy nie notowała takiego rezultatu, więc na moment można sięgnąć pamięcią do słynnego El Clasico z 2010 roku, kiedy wszyscy przecierali oczy ze zdumienia, a dream team Pepa Guardioli rozniósł w puch piłkarzy Jose Mourinho.

Mija rok naznaczony przedwczesną śmiercią Tito Vilanovy, rok w którym wybrzmiał rekwiem dla Barcelony. Ogłoszono fin de siecle, Barca stanęła na skraju przepaści, a w otchłań tę strącił ją Real Madryt. Ubiegłoroczny finał Copa del Rey według Hiszpanów był symbolicznym przekazaniem władzy w tamtejszej piłce. Barca definitywnie sięgnęła dna, Real zaś wskoczył na sam szczyt. Tamten mecz był pointą dla całego sezonu 2013/14 w wykonaniu Katalończyków, pod nieobecność Cristiano Ronaldo siła uderzeniowa Królewskich dalece zmalała, ale ekipa Gerardo Martino nie potrafiła wykorzystać absencji największej gwiazdy w obozie Los Blancos. Kiedy w końcówce tamtego spotkania Neymar trafił w słupek, serca kibiców z Madrytu musiały zabić mocniej, ale to był pech na miarę drużyny już całkiem rozchwianej emocjonalnie. Później cudownym zrządzeniem losu Barcelona mogła ocalić nieudany sezon, ale sędzia nie uznał jej prawidłowego gola, a Atletico wytrąciło z rąk wszelkie argumenty czysto piłkarskie. Tym niemniej, gdyby nie koszmarny błąd arbitra, losy tytułu być może potoczyłyby się zupełnie inaczej.

W roli trenera-strażaka postawiono Gerardo Martino, ponoć z poręki Leo Messiego. Argentyńczyk podjął się misji szalenie trudnej. Chciał fundamentalnie przebudować podupadającą drużynę, ale Katalończykom nie w smak było sprzeniewierzenie się własnym ideom. Jak wiadomo, kolebką tiki-taki jest miasto Barcelona, a jej najgorliwszym wyznawcą klub z Camp Nou. Dzisiaj Neymar ma w Barcelonie status gwiazdorski, za czasów Taty Martino natomiast mówiło się o jego asystenturze wobec Leo Messiego. Metamorfoza Brazylijczyka jest jedną z nielicznych jasnych stron w obliczu kryzysu. Martino szybko skapitulował, uświadomiwszy sobie, że nie podoła zadaniu iście karkołomnemu, sam wystawiał się na pastwę dziennikarskiej tłuszczy i klubowych działaczy. Początkowo wdrażał swoją wizję, ale z czasem definitywnie się poddał. Chciał nauczyć Barcę grać z kontrataku, jednak napotkał opór. Mecz z Rayo Vallecano był pod pewnym względem przełomowy, Barcelona oddała rywalowi piłkę na rzecz realizowania założeń trenera, ale po tym spotkaniu Martino odsądzono od czci i wiary. Jego późniejszy okres w Barcelonie był prawdziwą katorgą. Barca odpadła z LM w ćwierćfinale, wybuchła histeria.

Gerardo Martino się nie udało, więc stery w drużynie powierzono Luisowi Enrique. Najbardziej rozsądni kibice oczekiwali gruntownych reform, tymczasem ''Lucho'' nie dokonał żadnej rewolucji. Jego rzekomy zmysł taktyczny jest tożsamy z barcelońską tiki-taką, którą starał się zaszczepić pracując w Romie. Enrique z pewnością zaimplementował swojej nowej drużynie agresję w grze, pressing zaniechany przez Martino znowu jest walorem Katalończyków. Dla Pepa Guardioli właśnie pressing stanowił podstawę piłkarskiej sztuki. W pierwszych ośmiu meczach sezonu Barcelona nie straciła ani jednego gola, ale przede wszystkim dzięki temu, że dopisywała jej fura szczęścia. Mecze z potentatami pokazały niedoróbki w tej formacji. Trenerowi zarzucano, że wystawia na środku obrony Javiera Mascherano po to, by Sergio Busquets mógł grać w środku pola. Na mundialu Mascherano był najlepszym defensywnym pomocnikiem, nie tylko świetnie łatał dziury w obronie, ale także potrafił ładnie rozprowadzić grę. Busquets natomiast robi kiksy, jest najbardziej kwestionowany, a mimo to gra. W jednym z meczów Enrique w końcu wystawił Macherano jako pivota, ale to był epizod. Dzisiaj przeciw Cordobie znowu się męczył na nienaturalnej pozycji.

Xavi Hernandez i Andres Iniesta byli architektami sukcesów wielkiej Barcelony prowadzonej przez Pepa Guardiolę, teraz dogorywają. Są weteranami, długo już nie pograją, szkoda że ich odejście będzie czymś dramatycznym. Iniesta zresztą aż takim staruszkiem nie jest, dopiero dobił do trzydziestki, tak czy inaczej jego znakomita gra przepadła bezpowrotnie, ktoś nawet wyliczył, że Don Andres od 18 meczów nie asystował przy żadnym golu i ani jednego nie strzelił. Pep Guardiola wiedział kiedy odejść. Opuścił tonący okręt, czy jednak zostawił za sobą spaloną ziemię. Myślę, że na tym gruncie można było budować klasową drużynę, nie tylko zbierać żniwo, może nawet powinny być zbierane dorodne owoce. Ale jest inaczej, Tito Vilanova miał jeszcze Barcelonę niezłą, ale też Barcelonę w rozsypce, Barcelonę sytą, Gerardo Martino nie zmobilizował piłkarzy, na okres jego pracy z drużyną datuje się koniec pewnej epoki. Luis Enrique niczego nie zmieni. Być może największym kuriozum jest, że kiedy drużynie nie idzie, sprawy w swoje ręce bierze Jordi Alba, dziś też był inicjatorem akcji ofensywnych. Gdyby nie sprzedano Alexisa Sancheza, może z przodu byłoby więcej opcji?

Dla ludzi z Barcelony pewnie najbardziej bolesne jest, że na kryzys ich drużyny przypadł szczyt formy Realu Madryt. Królewscy właśnie wygrali KMŚ po niezbyt porywającej grze, ale jednak. San Lorenzo, czyli drużyna wspierana przez papieża Franciszka musiała się ukorzyć przed kolosem z Santiago Bernabeu. Sergio Ramos przed meczem nazwał Real ''drużyną boską'', robiąc aluzję do ludzi przypominających o tym, że serce Ojca Świętego bije dla finalisty mundialu klubów. Cristiano Ronaldo nie strzelił gola, ale wyjątkowo nie okazywał niezadowolenia. Zwycięstwo 2:0 nie zostało okupione kontuzjami, aczkolwiek trzeba przyznać, że gracze z Argentyny polowali na kości gwiazd madryckich. Nawet Andrzej Strejlau, tak pruderyjny w krytykowaniu, nie miał wątpliwości. Nie było to wielkie widowisko, przyznam szczerze, że tylko rzucałem na nie okiem, w pierwszej połowie zresztą Real nie stworzył sobie wielu sytuacji, natomiast druga odsłona rozpoczęła się od szczęśliwego gola Garetha Bale'a, pod koniec spotkania piłkarze San Lorenzo trzy razy z dystansu zagrozili bramce Ikera Casillasa. Widać, że Iker wraca do formy, na przestrzeni ostatnich tygodni obronił dwa rzuty karne, dziś też pewnie interweniował. Real jest w momencie wzlotu, Barcelona gdzieś na rozdrożu.


środa 17 grudnia 2014
''Zagraliśmy mecz doskonały''. Zachwyt Luisa Enrique nad Barceloną po zwycięstwie nad trzecioligową Huescą jest jakimś kuriozum. Barca zdeklasowała kopciuszka 8:1, a trener Fabrin może żałować. Tym niemniej czym dla Katalończyków jest demolka takiego słabeusza.

[more]

Po wylosowaniu Barcelony piłkarze Huesci skakali z radości, starcie z Katalończykami było dla tego prowincjonalnego klubiku spełnieniem marzeń i mimo sromotnej porażki w dwumeczu nikt w Aragonii nie czuje niedosytu, pogrom był wkalkulowany w koszty nierównej konfrontacji z drużyną z Camp Nou.

W świecie piłki jest wielu ludzi myślących abstrakcyjnie, Paco Jemez na przykład uważa, że gdyby posłał na boisko drużynę broniącą się ze wszystkich sił, nie śmiałby spojrzeć potem w oczy kibicom. Trener Rayo pokusił się kiedyś o osobliwe stwierdzenie, że woli przegrać 0:6 niż 0:1, gdy jego piłkarze grają do przodu, bez kompleksów. Wczoraj w meczu na Estadio Mestalla Rayo zremisowało 4:4 z Valencią, mimo że prowadziło 3:1 i 4:2. Sędzia ''Piratów'' co prawda oszukał, fundując Valencii gola po ewidentnym faulu w ataku gracza gospodarzy, ale Rayo pokazało charakter. Niektórzy dostrzegą w tym trenerskie safandulstwo, inni przejaw donkiszoterii, koniec końców istotnie wyjdzie, że Rayo gra na alibi, aczkolwiek futbol to przede wszystkim rozrywka dla tłumów, a Jemez nie boi się oprzeć wielkim. Jego poglądy mogą być inspirujące, nawet z ''półsukcesów'' można czerpać radość, nigdy nie wolno się załamywać.

Zupełnie inaczej wygląda tok myślenia Enrique, ostatnio ''porażkę'' tłumaczył niską skutecznością, mimo że mało zorientowany kibic zauważył pewnie, iż Barca pod bramką Getafe nie istniała. Andoni Zubizaretta ''wykręcał się'' stanem murawy i godziną meczu. I jak tu poważnie tych ludzi traktować?

Jeśli Pedro strzela hat tricka, Martin Montoya gra, a Sergi Roberto asystuje, można dostać aberracji. Lekko pokraczny Roberto ostatnio nie dostawał szans w pierwszej drużynie, kiedy jednak Enrique mu znów zaufał, nie zawiódł. To jest niespodzianka? Mało powiedziane. Piłkarz kompletnie bezproduktywny, zagrywający do tyłu, albo stojący bezczynnie, jest Barcelonie potrzebny tak samo jak słynny obrońca Douglas. Dwa balasty, dwaj nieudacznicy, dwie futbolowe ofermy. Dla Martina Montoyi potyczka z Huescą była zapewne pożegnalnym meczem na Camp Nou, piłkarz przez Enrique szufladkowany ma już dość, na ławce się zasiedział, teraz wynosi się z klubu.

Sandro Ramirez strzelając gola Huesce, dokonał czegoś niezwykłego. Ma gole we wszystkich rozgrywkach, następny absurd. Chociaż też czynnik, który może ambitnego młokosa pokrzepić. Munir tym razem nie trafił do siatki, niektórzy pamiętają jeszcze mecz z Rayo, w którym zamiast obsłużyć lepiej ustawionego partnera, zachował się egoistycznie. Wodza fantazji ponosi młodych gniewnych często, Gerard Deulofeu został wypożyczony przez Barcelonę do Sevilli, by uczyć się pracy kolektywnej. Idzie mu nieźle, Munir natomiast nie jest skory do zespołowej gry. A pomyśleć, że po meczu z Elche okrzyknięto go ''młodym bogiem''. Zarząd to dom wariatów, trener-sabotażysta, to młodzianowi woda sodowa uderzyła do głowy i talent być może przepadł.

Real wygrał 4:0 w półfinale KMŚ, Ronaldo gola nie strzelił, ale nikt z fanów Królewskich nie narzeka. A w Barcelonie radość po zwycięstwie nad Huescą. Oba kluby są na przeciwnych biegunach.

 

 


sobota 13 grudnia 2014
Luis Enrique nie jest trenerem wytrawnym, tylko zapamiętałym kontynuatorem wizji futbolu Pepa Guardioli, który z kolei zręby swojej filozofii budował na bazie pionierskich pomysłów Johanna Cruyffa. Dumny Holender poniekąd zrewolucjonizował futbol, przed laty wynalazł nowy prąd w światowej piłce, taktyka oparta na obsesyjnym wręcz posiadaniu piłki stała się oczkiem w głowie dla Katalończyków, długo prowadziła do zwycięstw, ale w końcu z głównego atutu drużyny zmieniła się w broń obosieczną. Na czele zespołu postawiono znów admiratora przebrzmiałej tiki-taki, czyli w gestii zarządu klubu z Camp Nou leży oglądanie drużyny ustawicznie grającej na tę samą nutę, bo przecież stylu tknąć nie wolno.

[more]

Oglądanie Barcelony powoli zaczyna być strasznym nudziarstwem nawet dla najbardziej wytrwałych. Bezbramkowo zremisowany mecz z Getafe dobitnie obnażył słabości graczy Luisa Enrique. Piłkarze z przedmieść Madrytu zneutralizowali gwiazdorów z Camp Nou. Czym można tłumaczyć bierność Leo Messiego i spółki? Czyżby aż tak rozanieliło ich środowe zwycięstwo nad PSG? Winę ponosi trener.

W swoim pierwszym sezonie na Santiago Bernabeu Carlo Ancelotti co chwilę powtarzał słowo ''balans''. Mówił, że dla niego Real Madryt będzie drużyną idealną, jeśli ten balans zachowa. Zanim jednak Włoch odtworzył gwiazdozbiór z ery galaktycznej, musiał znieść zmasowaną krytykę zniecierpliwionych kibiców. W debiutanckim El Clasico oddelegował na Camp Nou drużynę egzotyczną. Sergio Ramos zagrał w roli defensywnego pomocnika, a Gareth Bale na środku ataku. Stawka meczu najwyraźniej przytłoczyła szkoleniowca Realu Madryt, ale także Barcelonie strach wtedy zajrzał głęboko w oczy. Gracze Barcy również snuli się po boisku, a Gerardo Martino sprowadzono do roli winowajcy. Ponieważ Argentyńczyk szybko zrozumiał, że w Katalonii nie da rady, że go tam nie chcą, odszedł po sezonie. Przywołany mecz był pouczający dla Ancelottiego, włoski trener zrozumiał, że nie ma sensu kombinować, bo przepis na sukces jest znacznie łatwiejszy.

Dziś Real ma bardziej kreatywny środek pola niż Barcelona. Isco-James-Kroos-Modric-Ronaldo taki kwintet wybiegł na starcie z Barceloną w tym sezonie. Oczywiście, to nie jest żelazny skład, bo raz można poluzować cugle, a kiedy indziej lepiej desygnować na plac Garetha Bale'a, by z kontrataku uczynić swój największy oręż. W każdym razie Real na tę chwilę zachowuje równowagę, owszem czasami dysproporcje między siłą liczebną ataku i obrony porażają, ale koniec końców Ancelotti wprawił w ruch maszynę, która zasadniczo nie zawodzi. Barcelona natomiast wciąż szuka swojej tożsamości, a Enrique rotuje składem, choć właściwsze by pewnie było słowo:miesza, bo trudno żeby drużyna się zgrała, skoro trener wciąż wpada na coraz bardziej absurdalne pomysły jeśli chodzi o zestawienie wyjściowej jedenastki. Pep Guardiola też lubił szukać nowych rozwiązań personalnych, przestawiał piłkarzy na różne pozycje, ale nie robił tego ''na hura'', tylko z pomyślunkiem. Enrique natomiast się gubi.

Mecz z PSG wprawdzie przyznał mu w jakimś stopniu rację, pisałem już, że Barcelona nie zagrała meczu doskonałego, ale gra zazębiała się, w każdym razie nie ''kulała'' tak jak dzisiaj. Ale nie w tym rzecz, moją uwagę przykuła taktyka na tamto spotkanie i wybory personalne trenera. Enrique wystawił trójkę obrońców, co mogło być samobójcze w starciu z rywalem klasy Paryżan, ostatecznie na obawach się jednak skończyło. Przepych w środku pola też był niezrozumiały, bo nie liczy się ilość, a jakość. Grali Iniesta-Pedro-Neymar-Messi-Suarez i dochodziło do takich sytuacji, że biedny Neymar musiał momentami krążyć, gdzieś wokół środka pola, by wypełnić plan szkoleniowca. Tak zresztą strzelił gola i z tego powodu nikt na Enrique ręki nie podniósł, ale sam trener powiedział po meczu, że w piłce najważniejszy jest wynik, jakkolwiek drużyna zagra, jeśli wygra, nikt nie będzie miał obiekcji, natomiast jeśli przegra nawet w najpiękniejszym stylu niektórzy zabiją na alarm. W tym środowym spotkaniu zadziwiła mnie również rola Pedro Rodrigueza, piłkarz ten w ostatnim czasie notabene zawodzący miał bardzo dużo zadań w destrukcji, wywiązał się z nich rzetelnie, zatem nikt nie wypomniał Enrique, że gracza o mentalności skrzydłowego rzuca do obrony. Pedro biegał w tę i z powrotem, ale jego boiskowe usadowienie było nienaturalne. Zresztą cała drużyna w tamtym meczu wykazała się wyjątkowym hartem ducha, wygrała nie dzięki wielkim umiejętnościom, lecz w wyniku ofiarnej walki. Dziś tej walki zabrakło.

Enrique znowu przemeblował skład, dał wolne Neymarowi, bo rzekomo skarżył się na drobny uraz, ale to tania wymówka. Nie wiem czym ten trener się kieruje, chce by piłkarze byli zrelaksowani? W Anglii futbolistów nikt nie oszczędza, jeszcze w święta będą musieli kopać piłkę, a w Barcelonie nie można się spiąć na dwa ostatnie mecze w roku. Nie winię piłkarza, to raczej kolejny genialny pomysł trenera. Pep Guardiola najpierw stworzył kręgosłup drużyny, potem wprowadzał różne przetasowania, dopiero jednak kiedy zespół mu się wykrystalizował. Enrique jeszcze Barcelony nie odbudował, zresztą stawiam, że nie odbuduje jej do końca swoich dni na Camp Nou, a już żongluje piłkarzami jak wprawny cyrkowiec. Jasne, Guardiola też czasami zdawało się nie w porę, wymyślał jakieś dziwne rzeczy, na przykład wtedy, gdy najpierw Messiego przesunął ze skrzydła na pozycję cofniętego napastnika i po jakimś czasie na moment postanowił wrócić do starej formuły, niemniej to zawsze się udawało. Enrique nie udaje się nic, on nie ma trenerskiego wyczucia, nie ma też taktycznego zmysłu.

Mecz z Getafe był kolejną odsłoną barcelońskiej niemocy. W pierwszej połowie mecz był kompletnym klinczem, po zmianie stron drużyna z Coliseum nieznacznie się odsłoniła, ale Barcelona wciąż nie miała narzędzi, by pokonać tego rywala. Dość powiedzieć, że największe zagrożenie sprawiały rzuty wolne Leo Messiego. Po raz kolejny inicjatorem rozpaczliwych skądinąd ataków był Jordi Alba, czyli gracz, który również w niedawnym meczu z Espanyolem w pierwszej nieudanej odsłonie był najaktywniejszy.

Jest w tym całym chaosie być może osobiste wyzwanie dla Leo Messiego. Czy piłkarz, który był kiedyś bezdyskusyjnym numerem jeden, będzie w stanie podźwignąć się z kolan, by przyjść na ratunek drużynie oddalającej się coraz bardziej od punktującego bezbłędnie Realu Madryt? Także Neymar musi się przyczynić do poprawy sytuacji, piłkarz który w reprezentacji Brazylii wiedzie prym i jest o krok od pobicia rekordu strzeleckiego największych legend tamtejszej piłki może grać równie dobrze w Barcelonie? Na Camp Nou wierzą, ale doświadczenie podpowiada, że może to być jednak utopia.


Copyright © 2024 - Sport okiem młodego adepta sztuki dziennikarskiej