Drony, bielsista i Serie A

Czesław Michniewicz dał się poznać jako w teorii trener nowoczesny, korzystający z różnych nowinek i udogodnień (słynne drony), jest zdeklarowanym bielsistą, czego dowiódł, gdy był obecny na wykładzie Marcelo Bielsy w Warszawie i nazwał inspirującego go ponoć argentyńskiego trenera-szarlatana geniuszem. Michniewicz też swego czasu zdradził, że fascynuje go Serie A, jest fanem włoskiej piłki i nie, nie miał bynajmniej na myśli futbolu w wersji retro - catenaccio. Swego czasu ujęła go odważna, często brawurowa wręcz gra Atalanty Bergamo, czarującej w Europie i preferującej zdecydowanie proaktywny futbol.

Euforia i łzy po Szwecji

Na początku padło wiele pięknych słów z ust Michniewicza, ale gdy już awansował na mundial, to kibice byli zgodni: rzeczywistość skrzeczy. Cóż, przed mistrzostwami, gdy pokonał Szwecję, to miał opinię zadaniowca, wprawnego pragmatyka, bynajmniej nie minimalisty. Tak długo czekaliśmy na awans do finałów mistrzostw świata, że przyjęliśmy to z radością. Zwycięstwo zawdzięczaliśmy wprawdzie Wojciechowi Szczęsnemu, który bronił jak w transie, tak jak zwykle w klubie, a także cwaniactwu Grzegorza Krychowiaka. "Krycha" wykorzystał nierozwagę Jaspera Karlstroma w polu karnym i padł gol na 1:0, później szybki wypad okraszony trafieniem Piotra Zielińskiego i łzy Michniewicza... Nikt raczej nie mógł się zżymać. Niektórzy już zapomnieli o głośnym tekście Szymona Jadczaka, który przypomniał zażyłą znajomość Michniewicza z hersztem sędziowskiej mafii z Wronek - Ryszardem F, "Fryzjerem".

Zachwyt nad Arabią

 Mundial zaczęliśmy od remisu, który był wynikiem rozczarowującym. Graliśmy z najsłabszym Meksykiem od niepamiętnych czasów. Skrajnie defensywna taktyka Michniewicza irytowała, tym bardziej że obserwowaliśmy inny mecz "naszej" grupy, w którym Arabia Saudyjska, owszem, była reaktywna, ale bynajmniej nie strachliwa, pełna lęków jak nasi. Przeciwnie - wyszła na Argentynę bez kompleksów, z wysoko ustawioną linią obrony, agresywnym pressingiem i miała zryw, który dał jej dwa gole. Później Polacy tę Arabię pokonali, ale mecz z Argentyną był koszmarem. Ostatnie spotkanie z Francją - na osłodę, jednak znamienne były wypowiedzi piłkarzy.

 

 

Słuszne przemyślenia piłkarzy

Robert Lewandowski, jak zwykle w chwilach frustracji, nie był zbyt wylewny. Swego czasu kilkusekundowym milczeniem zwolnił Jerzego Brzęczka, tym razem stwierdził, że futbol musi dawać radość. Ciekawsza była wypowiedź innego naszego asa, Piotra Zielińskiego:

- Nie mamy się czego wstydzić, nie mamy się czego bać . Mamy graczy wystarczająco dobrych, by zrobić użytek z ich umiejętności, moich, Lewego, Milika. Mamy na bokach zawodników, którzy mają gaz, dają radę w starciach jeden na jeden. To trzeba wykorzystywać cały czas. Mamy obrońców, którzy potrafią rzucić dobrą piłkę, ale też i potrafią grać po ziemi - komentował gracz Napoli.

Michniewicz oponował

Tak wypowiadał się jeden z liderów kadry, zwykle uśpionych liderów - dodajmy. I tym razem Zieliński zagrał na miarę oczekiwań, jak prawdziwy lider, dopiero przeciw Francji, gdy nie był rzucany na bok, lecz mógł operować w środkowej strefie, przy czym nie tuż za napastnikiem. Michniewicz jednak w pamiętnym wywiadzie z Jackiem Kurowskim nie chciał odnosić się do apelu Zielińskiego. Przeciwnie, bronił swoją koncepcję. Tłumaczył, że nie możemy grać odważnie, bo gdy Jakub Kiwior podejmował takie odważne próby chociażby przy wyprowadzeniu piłki, to momentalnie robiło się gorąco. Takie podejście jest drogą donikąd, przejdźmy do analogii.

"Jest jak jest" Koemana

"Es lo que hay"- są takie frazy, z którymi kojarzymy trenerów. Ta nie jest błyskotliwa, "jest jak jest" to słowa Ronalda Koemana, który będąc trenerem Barcelony, działał na zasadzie: "nie miejcie wobec mnie dużych oczekiwań, ten klub to ruina". To oczywiście był nonsens, mimo faktycznie ogromnie trudnej sytuacji finansowej, tak samo jak kpiną było robienie z reprezentacji Polski drużyny ułomnej, mimo że w jej składzie grają jeden z najbardziej chwalonych środkowych pomocników w Europie przed mundialem i wybitny środkowy napastnik...

Mamy grać tiki takę?

"Jugar tiki taki, tiki taki?" - to kolejna złota myśl, jaką wyartykułował zgorzkniały Koeman po jednym z meczów Barcelony. Dziennikarzy mających zasadność jego założeń lub... ich braku, upominających się o atrakcyjną grą, starał się uciszać ironicznym pytaniem. No bo jak mamy grać, to ma być tiki taka, przecież już nie ma w tej drużynie Xaviego i Iniesty...

Michniewicz, będąc u Jacka Kurowskiego w studiu TVP Sport, również przyjął taką narrację. Nasz selekcjoner skupiał się na tym, by nie przegrać, odrzucając to, że zrazu trzeba myśleć o zwycięstwie, mając spory potencjał.

Syndrom oblężonej twierdzy

Obaj trenerzy zachowywali się tak, jakby cierpieli na syndrom twierdzy oblężonej, każdą krytykę, nawet merytoryczną i pozbawioną złośliwości, odbierali jako atak ad personam czy wręcz nagonkę i hejt. Postawiłem tezę, że to doprowadziło do zguby Michniewicza. Gdyby po mundialu zdobył się na autorefleksję i samokrytykę, gdyby przyjmując zaproszenie do studia TVP, wykazał wolę polemizowania, ścierania się na argumenty, to kto wie, może jego los byłby inny...

Michniewicz, słuchając kolejnych pytań, bynajmniej nie napastliwych, jakie zadawał mu red. Kurowski, kwitował je ironicznym uśmiechem, nie panując nad mową ciała. Oliwy do ognia dolała afera premiowa, o której nie będziemy tu się już rozpisywać. Niemniej to był dysonans czy też rozdwojenie jaźni, ponieważ gdy Kurowski przypominał statystyki, Michniewicz wmawiał mu, że nie rozumie futbolu. Jednocześnie mocno poirytowany selekcjoner na swoją obronę sam przytaczał rozmaite dane.

Koeman też nie chciał polemizować z dziennikarzami, traktował ich jak wrogów. Gdy myślał, że już wyrok zapadł i jego dni są policzone, to w sposób sarkastyczny, z przekąsem powitał dziennikarzy na konferencji prasowej: Buenas dias de mis amigos de la prensa ("Dzień dobry, moi przyjaciele z prasy"), to były słowa, które przed laty Louis van Gaal wypowiedział tuż przed zwolnieniem z Barcelony właśnie.

A Michniewiczowi było nie po drodze właśnie z Kurowskim. Już po meczu ze Szwecją, zamiast cieszyć się z awansu, sprawił, że wróciły niepotrzebne animozje, wyłącznie przezeń podsycane. Michniewicz w sposób absurdalny zasugerował, że Kurowski czekał na jego klęskę, by móc poczuć schadenfreude. Obłęd! Blokował też na Twitterze dziennikarzy. Mało tego, ta nieprzyjemność spotkała nawet Wojciecha Bąkowicza, opiniotwóczego pasjonata futbolu i znawcę Ekstraklasy, który po meczu ze Szwecją - wbrew głosom co bardziej kategorycznych publicystów - doceniał skuteczny pragmatyzm jego zespołu.

Michniewicz był zatem na ścieżce wojennej z dziennikarzami, Koeman z kolei na jednej z konferencji prasowych wygłosił kuriozalne oświadczenie, w którym wskazywał na to, że - upraszczając - nie można wiele oczekiwać od jego drużyny. Walka o najwyższe cele w lidze i Champions League to wszak mrzonka. Następnie demonstracyjnie opuścił salę, odmawiając interakcji z przybyłymi. Holender w pełni intencjonalnie obniżał oczekiwania, tym samym uderzał autodestrukcyjnie w morale drużyny. Po meczu z Atletico zrugał publicznie młodego pomocnika Nico Gonzaleza, czym zdegustował wielu cules.

Symbole antyfutbolu

Symbolem Koemanball były mecze z takimi tuzami hiszpańskiej piłki jak Granada i Levante. W starciu z tą pierwszą drużyną kibice na Camp Nou zobaczyli bezmiar karkołomnych centr w pole karne. A jałowość tego futbolu była tak daleko posunięta, że Koeman w akcie desperacji w końcowej fazie spotkania wysłał w szesnastkę rywali środkowych obrońców - Gerarda Pique i Ronaldo Araujo, by... uczynić z nich napastników i by w związku z tym strzelili gole. Akurat Urugwajczyk szczęśliwie zdobył bramkę w 90 min. i Barca w kompromitującym stylu zremisowała 1:1, a kibice byli zażenowani tym, jak mecz przebiegał. Podobnie było, gdy Barca rywalizowała u siebie z Levante. W ostatnich minutach Koeman wpuścił na plac Samuela Umtitiego, by bronić jednobramkowego prowadzenia. Tym kuriozum Holender przeszedł samego siebie, to było wbrew tożsamości Barcelony.

Jeśli chodzi o Czesława Michniewicza, to takim symbolicznym meczem było spotkanie z Meksykiem, gdy Wojciech Szczęsny notorycznie wykonywał długie wykopy, a po zakończeniu rywalizacji furorę w sieci robiła fraza "laga na Roberta". Do tego sprowadzała się gra biało-czerwonych, to była istota futbolu przez nich zaprezentowanego.

Obaj stracili szatnię, obaj ponieśli porażkę wizerunkową (Koeman większą, bo miał status legendy w klubie, a rozmienił to na drobne), obaj chcieli wykpić się skrajnym minimalizmem, nieporadnie szukając kolejnych wymówek. Obaj nie przyjmowali do wiadomości jakiejkolwiek krytyki, zewsząd dopatrując się braku dobrej woli i chęci pastwienia się nad nimi. Dali się poznać jako ci, którzy wszędzie widzą wrogów, mimo iż na ogół są oni wyimaginowani. Nie chcąc wchodzić w złożoną ocenę ich kompetencji trenerskich, wiemy jedno: obu kibice pożegnali z wielką ulgą.

Bartłomiej Najtkowski
https://twitter.com/bnajtkowski

Copyright © 2024 - Sport okiem młodego adepta sztuki dziennikarskiej