poniedziałek 30 marca 2015

Na Aviva Stadium w Dublinie starły się dwie drużyny pozbawione jakiejkolwiek wizji gry, niezdyscyplinowane taktycznie, grające strasznie niechlujnie. Zażarty bój toczony w fizycznym znoju, tzw. walka wręcz dała nam remis 1:1. Wynik może umiarkowanie cieszyć, ale ''styl'' sprawił srogi zawód. Zastanówmy się jednak, czy nie spodziewaliśmy się za wiele po naszych piłkarzach, Irlandia i Polska to w gruncie rzeczy dwa bratanki. Jedni i drudzy w piłkę grać nie potrafią, a zwycięstwa czy też, jak wczoraj, remis mogą wyszarpać wielkim sercem do gry, Polakom trochę tego poświęcenia zabrakło, to Wyspiarze byli bliżej celu.

Historyczne zwycięstwo nad Niemcami wywołało entuzjazm, Polacy uwierzyli, że nie muszą być chłopcem do bicia, ale fala tego zachwytu była zbyt silna. Przecież piłkarze Joachima Loewa oblegali nasze pole karne przez cały mecz, oblężenie bramki Wojciecha Szczęsnego trwało od początku do końca spotkania, ale mimo iż Niemcy powinni byli wbić nam jakieś cztery gole, sami stracili dwa i nagle to Polacy urośli.

Ogólnonarodowe wzdychanie do Adama Nawałki jest przejawem niezdrowej egzaltacji, Franciszek Smuda farciarzem nie był, na Euro 2012 został odsądzony od czci i wiary, zupełnie słusznie, jednak ciekawe ile mieliby wszyscy kibice naszej reprezentacji wyrozumiałości dla trenera Nawałki, gdyby przeciw Niemcom nie zdarzył się jakiś trudno wytłumaczalny zbieg okoliczności i gole by Szczęsny puścił? Wtedy wszystko by się zgadzało, a nastrój przypuszczalnie byłby ponury, nikt by naszych orłów tak żarliwie nie wychwalał, najpewniej dominowałby pesymizm, ale scenariusz jest znacznie bardziej sprzyjający, zatem fani, którzy o futbolu mają mgliste pojęcie, bo kto mądry sprowadza formę drużyny do kwestii często tak niewymiernej jak wynik, prześcigają się w peanach. Po meczu z Irlandią ktoś jeszcze śmie się rodzimą bryndzą napawać?

Trener Nawałka jest dobrym fachowcem, czy jednak niezbyt tęgim? Zapewne światlejszym niż Franciszek Smuda, bo jeśli ktoś bąkał coś o niezasadności, czy wręcz zgubnym oddziaływaniu w normalnych okolicznościach ordynowanych zmian na drużynę, to myśli trochę pokrętnie. Żeby nie było, to eufemizm. Tak czy inaczej Nawałka swojej ''żelaznej jedenastki'' nie waży się tknąć. Bolejemy, skoro drużyna desperacko kopie piłkę po trybunach, a napór Irlandczyków napawa całkiem nową grozą, bo przybiera na sile, a toż to przecie nie Gibraltar, toż to śmiechu warte, żeby wprawieni kopacze robili sobie żarty z naszych graczy ponoć niezupełnie nędznych. Pardon- przecież my od mistrzów świata lepsi jesteśmy, to miernoty irlandzkie winny ganiać za nami z wywieszonym jęzorem!

Był czas, że dworowaliśmy sobie z nadwiślańskich piłkarzy nader złośliwie. Ironicznie wznoszono na Stadionie Narodowym okrzyki wspierające zawodników z San Marino. Fani na naszym sztandarowym obiekcie zagrzewali do walki tych niezawodowych graczy, by wbili nam gola, swojego pierwszego w historii jeśli chodzi o rozgrywki firmowane przez UEFA. Co się odwlecze, to nie uciecze, San Marino w końcu nam tego gola strzeliło. Kiedyś bohaterko nas uratował bodaj Łukasz Fabiański, karnego Andy Selva spartolił, ale doczekali się swojej pięknej chwili tamtejsi gracze. Nie wspominam o tym bynajmniej ot tak, albowiem w starciu z San Marino ''przełamał się'' Robert Lewandowski. Co ciekawe, dzielny golkiper drużynki jeszcze trochę bardziej prowincjonalnej niż nasza omal nie obronił rzutu karnego, ale piłka niefortunnie prześlizgnęła mu się po rękach i wturlała do siatki, zatem nasz eksnapastnik mógł głęboko odetchnąć. Wciąż jednak jest wielka huzia na Lewandowskiego, bardzo podobał się wszystkim jego występ przeciw Niemcom, kiedy znakomitym balansem ciała chociażby asystował przy golu Sebastiana Mili. Potem jednak drągale szkoccy go trochę skopali, więc się zniechęcił. Zastanawiające jest dlaczego nasz szacowny trener Nawałka desygnuje do gry dwójkę napastników Lewandowski-Milik, przecież jeśli nie ma kto im piłki podać, po co oni wespół się biedzą? Nagonka na Lewandowskiego przybiera ogromne rozmiary, a szał jaki wzbudza Arkadiusz Milik jest równie wielki, my to jednak lubimy popadać w obłęd. Lewandowski gole strzelać umie przede wszystkim Gibraltarowi i San Marino, rywalom niewątpliwie zacnym, kozacy to są absolutnie oryginalni, skoro oni dążą do nieskompromitowania się, to aż żal takich bohaterów wychłostać, tym większe brawa. W reprezentacji naszej kochanej nie ma Arjena Robbena, więc Lewandowski frustrować się nie musi, sam by mógł przejawić odrobinę egoizmu, ale to nie wchodzi w grę, umiejętności przecież nie te.

Czasami mówimy, że niektórzy piłkarze są inteligentni, mało takich okazów, ale Xavi chociażby, jednak żeby nie zarzucano mi jakiegoś skrzywienia barcelońskiego, wymienię jeszcze Pirlo. Ci głowę na karku mają, natomiast więcej jest takich, którzy w głowie mają pstro. Sławomir Peszko to typ z grubsza nierozumny, ale dzięki temu, że jest idiotą, czasami może zyskać. Celowo nazywam piłkarza trochę nieelegancko, wszyscy zresztą powinni przyjąć to z aprobatą, gdyby wszak ówże Peszko idiotą nie był, nie porwałby się na coś tak spontanicznego i nonszalanckiego jak strzał, który dał nam gola. Dla Peszki był to gol nr 2 w reprezentacji, wcześniej zaszalał gdzieś na tajlandzkim wygwizdowie, gdzie barw naszej ojczyzny bronili jacyś pozoranci, a turniej w Azji był świetną sposobnością, aby nieżywotni już oficjele starej daty mogli sobie dogodzić. Teraz widzimy niby dobitnie jak zmieniła się reprezentacja, sposób jej odbierania, istotnie PR się poprawił, ale my chcemy się chwalić tym, co widać na boisku, a nie wizerunkowym przełomem.

Jeśli nie mamy klasowego playmakera, to jesteśmy w jednej wielkiej czarnej dziurze. Straszymy Jodłowcem i Krychowiakiem, czyli graczem bliżej nieznanym, słabującym w jakimś klubie klasy wątpliwej i człowiekiem który najbardziej lubi faulować, statystycy madryckiej ''Marki'' chyba nie kłamią. A tak w ogóle, skoro jego nominalną pozycją na boisku jest defensywny pomocnik, nie wypada nawet czynić mu wyrzutów.

Mówimy, że futbol ewoluuje, dąży do szybkości w rozgrywaniu akcji, stąd między innymi niektórzy przekonują, że tiki-taka to już przeżytek, ale futbol jaki oferują Polacy, Irlandzyków nie będę rugał, bo ''kick and rush'' to ich żywioł, jest poniżej wszelkiej krytyki. Tak, a my się chcemy z Niemcami równać. Ciekawe, przecież naszymi trenerami w Europie się pomiata, a piłkarze teraz dopiero coś znaczą, jednak to wszystko przywodzi na myśl jedno: na pochyłe drzewo polskiej piłki wszystkie kozy skaczą.


sobota 28 marca 2015

Klęska Hiszpanów na mundialu w Brazylii miała być impulsem do radykalnych zmian w ekipie La Roja, zabito na alarm, ale Vicente del Bosque nie dokonał rewolucji, stopniowo wprowadza kosmetyczne zmiany, a największym paradoksem jest, że gdy Hiszpania znajduje się w stanie dekadencji, Barcelona wchodzi w fazę ponownego rozkwitu po erze Pepa Guardioli. Do niedawna drużyny tożsame, realizujące podobne założenia taktyczne, dziś różnią się fundamentalnie. Tiki-taka przestała gwarantować sukcesy, obecnie jest pierwszym krokiem ku upadkowi.

Vicente del Bosque obiecywał zmianę pokoleniową, złota generacja hiszpańskich piłkarzy, być może najwybitniejsze pokolenie w historii tamtejszego futbolu, sczezło ze szczętem. Xavi Hernandez zakończył swój długoletni etap w reprezentacji, dziś odcina kupony od przebogatej w sukcesy kariery, wczoraj pojawiły się plotki, że jest już dogadany z Katarczykami, to tam ma się przenieść na stare lata, Xavi miał już zresztą rok temu skończyć swoją przygodę z piłką, ale do pozostania na boisku namówił go Luis Enrique. Creus jest powszechnie znany jako gorący orędownik przebrzmiałej tiki-taki, Enrique więc zostawił go w drużynie nie po to, by dawał jej sportową jakość, ale pełnił rolę dobrego ducha w zespole doświadczonym traumami sezonu ubiegłego. W pierwszej fazie rozgrywek La Liga jednak Xavi był nawet liderem w klasyfikacji asyst jeśli chodzi o Barcelonę. Linia pomocy przez lata będąca najdonioślejszym atutem Katalończyków, nagle przestała mieć dla nich wagę. Z reprezentacją pożegnał się także David Villa, autor 59 goli w barwach La Roja. Dość piłki w wydaniu reprezentacyjnym miał też Fernando Torres, wszyscy trzej to gracze o uznanych nazwiskach, każdy z nich miewał pewne zakręty, ale ważne, że koniec końców potrafił z nich wyjść na prostą. Nawet Torres, któremu nie dawano szans, być może został wskrzeszony przez Diego Simeone. W każdym razie dwa gole wbite na Santiago Bernabeu odbiły się szerokim echem w całej Europie.

Hiszpanie często o Del Bosque mówią w samych superlatywach:''futbol zawsze przyznaje mu rację'' ten piłkarski bon mot wyraża najwyższe uznanie, jakim rodacy darzą tego jowialnego wąsacza, który kontynuuje dzieło nieżyjącego już Luisa Aragonesa, choć właściwsze byłoby może określenie:kontynuował, bo jeśli nadal będzie realizował to, co zaszczepia piłkarzom aktualnie, nie wróżę mu dobrze. Del Bosque jest nieograniczenie konserwatywny, Andres Iniesta gra w reprezentacji regularnie, mimo iż w klubie przeżywa największą posuchę, odkąd poważnie zaczął kopać piłkę. 0 goli i 0 asyst na przestrzeni całego sezonu Primera Division przyprawia o zawrót głowy, kto uwierzy, że Iniesta, ten spec od prostopadłych podań i mąż opatrznościowy Barcy w epickim starciu na Stamford Bridge, nie jest w stanie piłki do siatki nawet wturlać, zapomniał też jak forsuje się bloki obronne. Akurat we wczorajszym meczu Hiszpanów z Ukrainą(1:0 dla drużyny Del Bosque) Iniesta w pierwszej połowie grał jak z nut, zaryzykuję nawet tezę, że przez ostatnie kilka spotkań Barcelony nie miał tylu udanych zagrań do partnerów, doskonałe prostopadłe podania mogły zrobić wrażenie, dzięki jego przebłyskowi klasy gola zdobył Alvaro Morata, to jeden z symboli rzekomej zmiany pokoleniowej, rzekomej bo obietnice Del Bosque są pustymi słowami, a kiedy cudownie ozdrowieje Diego Costa, kompletnie niekompatybilny z hiszpańskim stylem gry, La Roja ponownie będzie brnęła w kłopoty.

Hiszpanie są optymistami może nawet niepoprawnymi. Dziennik ''Marca'' już w czasie wczorajszego meczu zamieścił na swojej stronie artykuł pt.:''Także Hiszpanie mają swoje tridente''. Chodzi o trio Iniesta-Isco-Silva. Isco został swego czasu namaszczony na następcę Andresa Iniesty, sam mam do niego wielki szacunek i darzę go sympatią, nieraz wybaczam mu przejawy nonszalancji, ale to też ma swoje granice. Coraz częściej odnoszę wrażenie, że ten piłkarz trochę jak Neymar, gdy wpadnie w jakiś trans, chce wyrosnąć na barokowego dryblera, który ceni sobie przepych, jego gra ma być efektowna, a czy będzie efektywna...tym już się nie przejmuje. Xavi, czyli dawniej mózg reprezentacji Hiszpanii uważał, że najważniejsza jest skuteczność, zatem nie zawsze zagrywał finezyjnie, czasem trzeba było podać prosto i Xavi nie wstydził się tego. Oczywiście to zupełnie inne pozycje, ale myślę, że piłkarz tak rutynowany i emblematyczny jak Creus może świecić przykładem dla młodych graczy.

Jeśli chodzi o bardzo subiektywne przemyślenia, to zauważyłem, że dziś Hiszpania jest znacznie bardziej pryncypialna niż Barcelona. Kult Johanna Cruyffa na Camp Nou długo nie pozwalał na granie ''prymitywnego futbolu'', trzeba było szermować grą na małej przestrzeni, okraszoną niezliczoną liczbą ''mikropodań'', jednak Luis Enrique, wcześniej chciał tego Tata Martino, wprowadził pewne innowacje w drużynie. Zespół nie ma problemów z nagłym przechodzeniem do kontrataku, na przestrzeni ostatnich lat jego gra była ''czytana'' przez przeciwników, dziś Barca zadaje ciosy skrytobójcze(gol Suareza w El Clasico). Jak kiedyś Real Madryt:''zawsze ugodzą w ciebie, gdy nawet o tym nie pomyślisz'' mówili swego czasu Hiszpanie, najczęściej ta formuła była w użyciu, gdy na ławce trenerskiej Królewskich siedział Jose Mourinho.

Czasami mówimy, że różnica między Hiszpanią a Barceloną na pozór jest subtelna, ale w rzeczywistości zasadnicza. Chodzi o obecność Leo Messiego. Hiszpanie swojego Messiego nie mają, ktoś kiedyś przebąkiwał coś o ''Messim Madrytu'' w kontekście Isco, ale tym stwierdzeniem nie zachował przytomności umysłu. Isco to rzeczywiście artysta, ale Messi jest drużynie niezbędny, tymczasem dziś Carlo Ancelotti zastanawia się, czy gdy do kadry Realu wróci James, osadzić w rezerwie Kolumbijczyka, czy może brylującego Isco.

Vicente del Bosque sprawia wrażenie człowieka pogodnego, niepozorny wygląd dodaje mu uroku, ale czy trener ''zaprogramowany'' na tiki-takę, zarażony fetyszem Pepa Guardioli jest w stanie wyciągnąć Hiszpanię z kryzysu? Może na jego miejsce powinien przyjść ktoś młody, z nowymi pomysłami, Del Bosque nie robi nic ku poprawie. Naturalizowanie Diego Costy na razie wygląda na poważny błąd, Brazylijczyk w hiszpańskiej koszulce zgromadził na koncie jednego gola w siedmiu meczach. Horrendum.

Dziennikarze w Hiszpanii namaścili na następcę Xaviego Hernandeza Koke z Atletico Madryt, można mieć jednak wątpliwości co do jego gry. Także czy można powiedzieć, że potencjał jest duży, może teraz Hiszpanie mają piłkarską zgniliznę, następców bowiem nie widać. Przez lata reprezentacja była brzydkim kaczątkiem hiszpańskiego futbolu, może trzeba będzie wrócić do tego starego porządku.


poniedziałek 23 marca 2015

Paradoksalnie chociaż Barcelona wygrała z Realem Madryt tylko jednym golem, to starcie gigantów na Camp Nou nie było wcale wyrównane. W pierwszej połowie na boisku niepodzielnie rządzili Królewscy, natomiast po zmianie stron zostali oni stłamszeni przez Katalończyków. Skąd taka dysproporcja jeśli chodzi o grę obu drużyn w przekroju całego meczu? Długo można się zastanawiać, tak czy inaczej dzięki zwycięstwu 2:1 Barcelona umocniła się na pozycji lidera Primera Division, a cztery punkty straty do Barcy według wielu skazują już Real na porażkę w walce o tytuł mistrza Hiszpanii.

Po wczorajszym szlagierze w lidze hiszpańskiej można pokusić się o konstatację, że porażka Realu jest niepomiernie większa niż zwycięstwo Barcy. Przed meczem w Hiszpanii przestrzegano Katalończyków przed lekceważeniem drużyny Carlo Ancelottiego. Real może męczyć się z drużynami z najniższej półki, ale kiedy naprzeciwko staje Barcelona, piłkarze z Santiago Bernabeu nie potrzebują natchnienia do walki, grają z determinacją, zadziornością, nieustępliwie. Ostatnio nikt nie szczędzi słów krytyki tercetowi BBC, futbol jednak bywa przewrotny, jakby siłą inercji ta trójka wczoraj stanowiła o obliczu Realu na Camp Nou. Cristiano Ronaldo znowu zdobył gola na terenie największego wroga, był bliski nawet kolejnych, gdyby dopisało mu więcej szczęścia, gracze Barcy już na przerwę schodziliby ze spuszczonymi głowami. Ronaldo wszak najpierw trafił w poprzeczkę, a później prawie posłał piłkę do bramki Claudio Bravo z dystansu. Witalność i ambicja CR7 ostatnio trochę stępiona, znowu podrywała go do wielkiej gry. Karim Benzema świetnie zagrał pięta przy golu na 1:1, całą akcję zainicjował Luka Modric, Chorwat maczał palce w trzech ostatnich golach zdobytych przez Real Madryt. Ancelottiemu brakowało tego piłkarza, Modric jest liderem środka pola, graczem który idealnie balansuje między obroną i atakiem, wczoraj gdy Real miał inicjatywę, też błyszczał piłkarską klasą. Real rzucił się na Barcelonę, ale aż nie do uwierzenia była niefrasobliwość piłkarzy Luisa Enrique, gracze Lucho zostawiali Królewskim ogromne połacie wolnych przestrzeni, a dla nich to luksus.

Barcelona w meczu z Realem bezdyskusyjnie przegrała walkę o środek pola, Ivan Rakitic to nie jest gracz stworzony do starć z potentatami, natomiast Andres Iniesta miewa tylko przebłyski, z kolei once de gala Carlo Ancelottiego gwarantuje potężną siłę ognia. Włoch nie posyła do boju ani jednego defensywnego pomocnika, więc jego drużyna na pozór jest skrajnie ofensywna. Nie bez powodu przed pierwszym Klasykiem w sezonie media hiszpańskie postawiły tezę, że linia pomocy Realu Madryt jest bardziej kreatywna niż ta sama formacja w Barcelonie. Wczoraj Real rzeczywiście ładnie pogrywał sobie z Barcą w pierwszej części spotkania, gdyby jeszcze zamiast Bale'a grał James, mogłoby być dużo gorzej dla gospodarzy. Jednak krytykowanie Walijczyka świadczyłoby o wielkich uprzedzeniach do niego, nie zagrał może przeciw Barcelonie meczu życia, ale w pierwszej połowie na pewno nie spowalniał ataków Realu.

Leo Messi w pierwszej połowie był niewidoczny, przed meczem w mediach madryckich zapowiadano, że Carlo Ancelotti oddeleguje dwóch graczy do pilnowania Argentyńczyka. Messi do przerwy grał strasznie słabo, skoro mający za niego odpowiadać Marcelo zapuszczał się pod bramkę, a Leo nie miał nawet poważnych szans, by rozmontować obronę Madrytu, można było się zastanawiać, co się dzieje. Niektórzy powiedzą, że był wczoraj nawet słabszy niż Cristiano Ronaldo, ale to by była dla niego obelga. Messi uaktywnił się w drugiej połowie, jak cała Barca, szczególnie pokrzepił go gol Suareza. Po tym, jak Barcelona drugi raz wyszła na prowadzenie Messi zaczął dryblować, Jordi Alba i Neymar nie zdobyli goli, mimo iż Leo bajecznie ich obsłużył. Sam zresztą także powinien pokonać Ikera Casillasa, ale podobnie jak w meczu z Manchesterem City, miał źle ustawiony celownik.

Ewolucja taktyczna drużyny Luisa Enrique jest czymś namacalnym, we wczorajszym meczu mieliśmy kolejny przykład potwierdzający fundamentalną zmianę pryncypiów. Barcelona nie wstydzi się zagrać z kontry, Jeremy Mathieu zdobył pięknego gola głową po rzucie wolnym, kiedyś zresztą też jednego Realowi wbił. Oczywiście jeszcze w czasach gry dla Valencii. Barcelona nie grała klasycznej tiki-taki, ba, Johann Cruyff pewnie powiedziałby, że to karykatura tego unikalnego stylu gry, ale z uzależnień trzeba się leczyć, a taki fetysz można uznać za pewien nałóg. Gra skupiona była wokół Neymara, który zwodził rywali bez ustanku, był często faulowany, tworzył zagrożenie pod bramką, jednak w końcowej fazie swoich akcji może powinien być bardziej altruistyczny. Tak czy inaczej widać gołym okiem, że rola Brazylijczyka w zespole znacząco rośnie, wreszcie zaczął brać ciężar gry na siebie, nie uchyla się od boiskowych obowiązków lidera. Na ogół to Leo Messi buduje akcje Barcelony, jednak tym razem dopiero w końcówce meczu nacierał z furią. Wdawał się w dryblingi, ale nie na pokaz, co zarzucano ostatnio Neymarowi, zupełnie słusznie zresztą, wczoraj jednak Brazylijczyk pokazał piłkarską dojrzałość. Messi w drugim meczu z rzędu nie wpisał się na listę strzelców, ale gdyby miał więcej szczęścia, sfabrykowałby zatrzęsienie goli, bynajmniej nie zawsze samemu trafiając do siatki, asystentura Leo to wielki atut, który daje mu wielką przewagę nad Ronaldo.

Gol Luisa Suareza został zdobyty w stylu angielskim, Dani Alves posłał długą piłkę diagonalną a Urugwajczyk strzelił tak, że padła bramka Ikera Casillasa. Ten gol to dobitny dowód na to, że Barcelona poniekąd dostosowuje się do swoich piłkarzy. Pamięta ktoś, by Katalończycy wcześniej zdobywali bramki w tak prostacki sposób? To nie Stoke City, piłkarscy rzemieślnicy grają gdzie indziej, ale Barcelona w końcu uwolniła się od balastu tiki-taki, co koniec końców wychodzi jej na plus, drużyna Luisa Enrique wie coś o futbolowym wyrachowaniu.

Mania tiki-taki prowadzi donikąd, Bayern Pepa Guardioli przegrał wczoraj z Borussią Monchengladbach 0:2, oczywiście być może to tendencyjny przykład, ale gra po obwodzie jest coraz mniej przekonująca, brakuje w niej polotu i finezji, a w Barcelonie nawet Xavi nie narzeka, że zespół porzucił swoje idee...Uff

W Hiszpanii wszyscy zachwycają się kunsztem Leo Messiego, ale wielu ludzi zajmujących się piłką nie baczy na olśniewającą technikę Isco, Hiszpan na przestrzeni ostatnich tygodni decydował o sile Realu, lecz wczoraj srodze zawiódł. To trio BBC i Kroos z Modricem, może jeszcze Marcelo, wszyscy wymienieni wpłynęli na przebieg spotkania, natomiast Isco gdzieś się schował, szkoda, bo tacy wirtuozi wzbogacają piłkarskie widowiska.


czwartek 19 marca 2015

''To był najlepszy mecz, w którym nie strzelił gola'' tak o Leo Messim napisał dziennikarz ''Mundo Deportivo''. Kataloński dziennik często sieje propagandę, jego publicyści nieraz przejawiają dziennikarskie zacietrzewienie, ale akurat ta teza nie jest przesadnie śmiała. Promadrycka ''Marca'' już drży przed Barceloną, porównując tercet MSN z BBC.

''To najlepszy piłkarz na świecie, a nawet w całej historii futbolu. Mamy szczęście, wszyscy Katalończycy mogą polegać na Leo'' jak te pompatyczne słowa przeszły przez gardło Luisowi Enrique? Wyraźny przejaw kurtuazji ze strony trenera, który długo miał z Messim na pieńku, a kibice żądali jego głowy może być swego rodzaju wyrachowaniem, szkoleniowiec musi na powrót wkupić się w łaski fanów Barcelony, głaskać Argentyńczyka, bo to on jest na Camp Nou najważniejszy.

''City nie wierzyło w remontadę, wydaje się, że Barcelona wskoczyła na wyższy poziom, ale Real to świetna drużyna'' Vicente Del Bosque nikogo nie zszokował, jego powściągliwa wypowiedź może cieszyć Carlo Ancelottiego, bo hiszpański selekcjoner chyba trochę zbyt łagodnie odniósł się do formy królewskiej drużyny. Tak czy inaczej ten człowiek ma klasę, nie żywi urazy, mimo że przed laty pożegnano się z nim w niemiłej atmosferze, bez tej kultury będącej podobno częścią tradycji senorio.

''Chispa'', czyli błysk geniuszu, piłkarska maestria, wielki kunszt techniczny. To znak rozpoznawczy Leo Messiego. Jeszcze na początku sezonu Messi rzadko przejawiał tę swoją wirtuozerię, ale ostatnio znów jest niezrównany. Statystycy wyliczyli, że w pierwszej połowie wczorajszego meczu z MC zanotował aż 8 dryblingów. Popisywał się też innymi sztuczkami, zakładał siatki skołowanym Anglikom, ale to nie wszystko, ważniejsze było kreowanie gry w ataku pozycyjnym, liderowanie w środku pola. Asysta przy golu Ivana Rakitica, dopieszczone podania do Neymara, Suareza, ale też chociażby Jordiego Alby. Było tego co nie miara. Neymar darzy Messiego szacunkiem, czy wręcz estymą, podkreśla często, że Argentyńczyk to dla niego nie tylko partner w drużynie, ale też idol, piłkarski wzór. Parę razy chciał go wczoraj obsłużyć, ale Messi też chybił celu, u niego także szwankowała skuteczność pod bramką Joe Harta, tak czy inaczej trzeba by dostać aberracji, żeby powiedzieć o nim złe słowo. 

Cristiano Ronaldo to maszynka do strzelania goli, gracz nie na tyle błyskotliwy, by w pojedynkę mógł wykreować coś niebanalnego w polu karnym. Ostatnio ktoś zaznaczył, że jedynym aspektem, który przemawia na korzyść Porugalczyka jest gra głową. W niedawnym starciu z Schalke wychodząc w powietrze strzelił dwa gole, ale gdzie te dryblingi, gdzie piłkarskie piękno, już nawet słynne rzuty wolne przyprawiają nas o reminiscencje. Messi jest mistrzem gry na małej przestrzeni, wczoraj gdy wyzywał na pojedynek kilku rywali naraz, goszczący na Camp Nou Pep Guardiola łapał się za głowę. Zresztą po meczu trener Bayernu powiedział, że oglądanie Leo to luksus. Guardiola żałuje, że nie ma Messiego w Monachium. Aha, Messi podobno nie ma młotka w nodze, dziwne że z rzutów wolnych potrafi huknąć jak z armaty, Joe Hart nie musiał na Camp Nou po tych strzałach interweniować, ale były one tak precyzyjne, że gdyby zmierzały w światło bramki, przed stratą gola nie uchroniłoby go nic. Nie umie też strzelać ponoć prawą nogą, jasne, wczoraj wiele nią nie zrobił, ale takiej Cordobie trzy razy tą nogą przyłożył. Cordoba to oczywiście nie gigant, ale fakt pozostaje faktem.

''Mundo Deportivo'' pisze o dziesięciu kluczowych interwencjach Joe Harta, angielski bramkarz wchodził w paradę i Messiemu, i Neymarowi, i Suarezowi, piłkarzom dość dobrym... Gdyby nie on mielibyśmy pogrom. Manchester City miał bronić honoru angielskiej piłki, ale czy obronił? Gdyby nie Joe Hart, Barcelona nastrzelałaby całą masę goli.

Obecnie w Realu Madryt ciężar gry spada na Cristiano Ronaldo i Garetha Bale'a, odpowiedzialność coraz częściej paraliżuje ich obu. W Barcelonie idealne piłki rozdaje Messi, gole strzela Messi, dziennikarze ''Marki'' uważają, że drużynę trenuje też Messi. Coś niewiarygodnego.


środa 18 marca 2015

O awansie do dalszej fazy Ligi Mistrzów w starciu Atletico Madryt z Bayerem Leverkusen zadecydowała kuriozalna seria rzutów karnych, w której piłkarze obu drużyn zmarnowali pięć szans. W 5. kolejce tej próby nerwów Fernando Torres jednak wytrzymał ciśnienie i pewnym strzałem umieścił piłkę w bramce.Czy pod wodzą Diego Simeone El Nino się odrodzi?

Diego Simeone uważa, że cel uświęca środki. Jego drużyna nie musi grać szczególnie wyrafinowanego futbolu, jeśli wygrywa, nic poza tym się nie liczy. Przed rewanżowym meczem z Bayerem Leverkusen w 1/8 finału Champions League dziennik ''Marca'' dał tytuł: ''55 000 Cholów''. Stadion Vicente Calderon zawsze bucha emocjami, doping jest na obiekcie przy rzecze Manzanares niesamowity, jak na standardy hiszpańskie, wręcz niepowtarzalny. Fani Atletico trochę na wzór kibiców angielskich bardziej niż przejawy piłkarskiego artyzmu doceniają wolę walki i poświęcenie na rzecz drużyny. Atletico wygrało wczoraj 1:0, męczyło się niemiłosiernie, jednak niesione płomiennymi śpiewami Frente Atletico(grupa najzagorzalszych fanów), ale też zwykłych kibiców, zmogło Niemców.

Dziennikarze w Hiszpanii po sobotnim remisie z Espanyolem definitywnie odebrali piłkarzom Atletico Madryt szanse na zdobycie tytułu mistrzowskiego. Diego Simeone już wcześniej deklarował, że jego drużyna nie walczy o prymat w kraju, bo to wewnętrzna sprawa Barcelony i Realu, ale jego słowa miały raczej ściągnąć z piłkarzy ten ciężar zwycięstw, niewyobrażalną presję. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, skoro Atletico po latach przerwało duopol madrycko-barceloński, nie jest już traktowane lekceważąco. Tak czy inaczej wszelkie szanse na mistrzostwo przepadły, w Copa del Rey Rojiblancos zmogła Barcelona, a zatem tylko rywalizacją w Champions League piłkarze Atletico mogą się zaznaczyć w tym sezonie.

Przez lata na Calderon brylowali napastnicy najwyższej klasy europejskiej. Diego Forlan, późniejszy król strzelców na mundialu w RPA, Sergio Aguero, dziś gracz z najokazalszym stosunkiem zdobytych goli do minut przebywanych na boisku w lidze angielskiej, potem Diego Costa, który obecnie wciela się w rolę kata bramkarzy Premier League, także David Villa, a dziś Fernando Torres. Kiedyś El Nino regularnie zdobywał gole dla Atletico, jego pierwsza przygoda z klubem znad rzeki Manzanares była owocna pod względem indywidualnym, Torres się wypromował, zresztą wówczas Atletico było jak ubogi krewny dla Realu Madryt, co i raz Królewscy zasypywali rywala zza miedzy gradem goli, a w Hiszpanii derby stolicy uznano za skandalicznie jednostronne potyczki gigantów z nędzarzami(sufridores). Piłkarze czym prędzej uciekali do lepszych klubów, Atletico produkowało całą plejadę gwiazd na eksport, na szczyty europejskiego futbolu wykatapultowali przede wszystkim wspomniani snajperzy, ale też wielu innych graczy, którzy cieszyli się renomą. Dziś Atletico doświadczone klęskami, poniżone przez białą część Madrytu, podnosi rękę na futbolowe potęgi. Real Madryt nie tak dawno poległ na Vicente Calderon 0:4, media w Kastylii ostro krytykowały graczy Carlo Ancelottiego, a najbardziej pomstowano na Ikera Casillasa, choć uznano też, że Cristiano Ronaldo rozegrał najgorszy mecz w swojej zawodowej karierze. Atletico z tego piłkarskiego karła przepoczwarzyło się nagle w pogromcę madryckiego kolosa. Piękna przemiana.

Real zresztą od sześciu meczów nie potrafi wygrać z Atletico, jest więc jakiś głębszy problem, natomiast Barcelona ostatnio ma patent na graczy Diego Simeone, nauczyła się atakować ich własną bronią, czyli kontratakami, o tym jednak kiedy indziej. Zresztą swego czasu perorowałem na ten temat.

W hiszpańskiej piłce było wielu napastników z absolutnego europejskiego topu, od Raula Gonzaleza, którego kiedyś ekscentryczny Luis Aragones odsunął od reprezentacji, legendy Realu Madryt, po Davida Villę, który w Barcelonie wyraźnie przytłoczony geniuszem Leo Messiego i jego dominującą pozycją w zespole, nie zrobił furory, choć czasami pełniąc usługową rolę wobec Argentyńczyka dawał drużynie pewną wartość.

Wśród tych wszystkich snajperów najciekawszy jest kazus Fernando Torresa. Pod wodzą Rafy Beniteza w Liverpoolu El Nino zdobywał gola za golem, może proces tzw. hispanizacji go pokrzepił? W każdym razie na Wyspach w swoim pierwszym okresie błyszczał, później w Chelsea całkowicie mu się nie powiodło, zaliczył jeszcze zsyłkę do Milanu, czyli klubu krok po kroku upadającego w hierarchii europejskiej, by ponownie trafić do Atletico.

Na jego prezentację przybyło blisko 45 tys widzów. O ile fani na Bernabeu czy Camp Nou na ogół witają nowe gwiazdy tak tłumnie, o tyle w przypadku Atletico nigdy nie było podobnego zwyczaju. A jednak, powrót ''syna marnotrawnego'' zelektryzował fanów Los Colchoneros. Aktualnie narzekają oni na Mario Mandżukicza, w Bayernie Chorwat się nie sprawdził, bo nie jest predestynowany do kombinacyjnej gry, jaką Bawarczykom zaszczepił trenerski apologeta Pep Guardiola, natomiast z siłowym futbolem Atletico zdaje się kompatybilny. Tak czy inaczej każdy może złapać pewien dołek formy, wtedy inni mają okazję wyjść z cienia.

Fernando Torres w Atletico nie świeci pełnym blaskiem, jest raczej taką tajną bronią Diego Simeone, dziennikarze w Hiszpanii wróżą Koke karierę na miarę Xaviego Hernandeza, co więcej, to ten zawodnik ma być następcą legendarnego gracza Barcelony. Antoine Griezmann także cieszy się ogromną sympatią, ostatnio został wybrany nawet na piłkarza miesiąca w La Liga, natomiast Torres ma odbudować karierę ze zgliszczy, w których ugrzązł w Chelsea, później już ciągnęło się za nim odium, nikt nie chciał dać drugiego piłkarskiego życia futboliście tak niechlubnemu. Atletico jednak nie zapomniało o swoim wychowanku, nie wydało go na pastwę losu.

Torres, jak wspomniałem wyżej, nie zalicza spektakularnych występów, goli też nie strzela wiele, ale dwa razy pokonując Ikera Casillasa na Santiago Bernabeu, odwdzięczył się tym wszystkim, którzy widzą w nim jeszcze piłkarza, a nie żywego trupa. Wczoraj po profesorku wykonał decydującą jedenastkę.

Dominacja reprezentacji Hiszpanii trwała długo, ale zawsze pewien cykl się kończy. Takie prawa piłkarskiej natury. Kiedyś Jose Bakero mówił, że spodziewa się końca hegemonii Barcelony wg Guardioli w piłce klubowej, wywróżył wszystko dobrze, Hiszpania też upadła, każdy pamięta jej koniec, porażka z Holandią na mundialu była definitywnym kresem imperium, dlaczego jednak wszyscy roztrząsają tę martyrologiczną część hiszpańskiego futbolu, czasami warto sięgnąć pamięcią do przeszłości i powspominać początki tej fenomenalnej ekipy. Jej złoty okres zaczął się w Austrii i Szwajcarii, na alpejskich mistrzostwach w 2008 roku w finale przed Hiszpanią padli Niemcy, zwycięskiego gola strzelił Fernando Torres. Bohater tragiczny, a może nie do końca.


Copyright © 2024 - Sport okiem młodego adepta sztuki dziennikarskiej