czwartek 14 kwietnia 2016

Barcelona to więcej niż klub, znamy to motto, które rzeczywiście pasuje do Barcy. Jest to klub wyjątkowy, mający plejadę gwiazd, wielką drużynę. Ostatnio mówiło się, że drużynę z innej planety.

Mam wrażenie, że Barcelona pada ofiarą własnej niemalże doskonałości. Wygrywa mecz za meczem, notuje niezwykłe serie meczów bez porażki, strzela mnóstwo goli, ale szczególnie mocno zapadają w pamięć klęski Katalończyków. Barcelona czterokrotnie triumfowała w ostatnich dziesięciu edycjach LM, to absolutny dominator w tych rozgrywkach. Pamiętam, gdy ogłaszano koniec ery Barcelony, kiedy Barca poległa na Camp Nou z Realem 1:3 w Copa del Rey. Jose Mourinho zagrał na nosie Katalończykom, był też mecz z Bayernem, wszyscy to pamiętamy, pogrom. Barcelona się skończyła-histeryzowali ludzie futbolu. Ale prawdziwe problemy nastąpiły dopiero, gdy drużynę objął Gerardo Martino, porażka w Copa del Rey z Realem i znowu wielu komentatorów, w tym również ja, stawiało brawurową tezę o końcu cyklu. Uff. Pamiętam mecz z Realem Sociedad w ubiegłym sezonie, Leo Messi i Neymar usiedli w nim na ławce, Barcelona przegrała po samobójczym golu Alby i rozpętała się nagonka na Luisa Enrique, mówiono, że drużyna się rozpada itd. Teraz nie wiem co się stanie, ale akurat nawiązanie do tamtego niesławnego meczu w San Sebastian jest o tyle ważne, że po tamtym spotkaniu Enrique już słuchał gwiazd, rozpieszczał je i skutek tego był taki, że przerwał swój system rotacji. Niestety Messi i Neymar to też są ludzie. Pamiętacie co się stało w poprzednim sezonie z Realem Madryt? Carlo Ancelotti zamęczył swoich gwiazdorów, w pewnym momencie nie mieli już siły, powłóczyli tylko nogami, a w decydujących meczach Królewscy liczyli, że gole przyniosą prymitywne wrzutki Marcelo. Dziś podobnie rzecz się ma z Barcelonę.

Messi już nie skupia się w największym stopniu na strzelaniu goli, ale już od jakichś trzech-czterech meczów jest kompletnie bezużyteczny na boisku. Tupta tylko sobie potulnie. Co prawda wczoraj mieliśmy nietypową sytuację, gdy agresywnie cofnął się po piłkę na własną połowę, ale to raczej taka ciekawostka. Leo przypomina dziś tego piłkarza, który pod wodzą Gerardo Martino rozczarowywał wszystkich swoją biernością. Przy ocenie genialnego Argentyńczyka padają argumenty, że jest zbyt głęboko ustawiony, że przejął rolę Xaviego. Nie do końca mnie to przekonuje, przecież do niedawna wyglądało to świetnie. Messi odnajdywał Neymara przerzutami na lewą stronę boiska albo posyłał te kapitalne prostopadłe piłki w stylu Iniesty. Co do Neymara, on też już nie czaruje, zawsze dryblował aż przesadnie, tymczasem w ostatnich meczach przeciwnicy trzymają go krótko, a on nie ma pomysłu. Suarez jak to Suarez, zachowuje normę beznadziei.

Bezsensowne ,,klepanie'' piłki po obwodzie, brak przyspieszenia, słowem marazm. To wszystko skłania do porównań z fatalną drużyną Gerardo Martino. Leo Messi dziś nie jest koszmarem dla rywali, a Cristiano Ronaldo zaczyna imponować po okresie dla siebie bardzo trudnym.

Znamienne jest też to, że Barcelona pozwoliła w pierwszej połowie wczorajszego meczu Atletico atakować, Katalończyków urządzał remis 0:0, chcieli utrzymać ten rezultat i to doprowadziło ich do zguby. Ja nie rozpaczam, Atletico to klub ciężko doświadczony, przez lata będący w cieniu wielkiego Realu, ale za sprawą Diego Simeone dziś Los Colchoneros są niewygodnym rywalem dla wszystkich potęg europejskiej piłki. Już wielokrotnie pisałem, że Atletico to drużyna, jedyna taka w Europie, która wzbudza podziw i zachwyt perfekcyjną organizacją gry obronnej. Ale wczoraj ekipa Simeone pokazała też sporo w ofensywie. Ta nieustępliwość, wybieganie, pasja, furia, niezłomna wiara w pokonanie wielkiej Barcelony robi wrażenie. Gdyby w Polsce grano z takim zaangażowaniem, nikt nie narzekałby z powodu ograniczeń w umiejętnościach piłkarskich zawodników.


środa 6 kwietnia 2016

Wtorkowy hit LM utwierdza mnie w przekonaniu, że fenomen Atletico znacznie trudniej zrozumieć niż geniusz Messiego czy Neymara. Przeciętny kibic nie potrafi docenić wyrafinowania taktycznego drużyny Diego Simeone. Atletico z Barceloną przegrało na Camp Nou 1:2, jednak znowu zaimponowało.

Luis Enrique to dla wielu świetny trener, mistrz tego fachu, a dla mnie zwykły figurant, człowiek bez charyzmy, który daje wolną rękę swojemu zabójczemu trio i jeśli jego drużyna odnosi sukcesy regularnie, przeciętniak z Asturii spija śmietankę. Gdzie mu do Diego Simeone? Argentyński trener nie ma wielkich piłkarzy do dyspozycji, ale potrafi zrobić z tych ludzi wielką drużynę. Przypadek Atletico jest ciekawy. Nie jest to ekipa, która czaruje, zachwyca, porywa tłumy maestrią i finezją. W meczach z przeciętnymi rywalami z Hiszpanii Los Colchoneros często idzie jak po grudzie, bo w ataku pozycyjnym gracze z Calderon nie mogą się odnaleźć, ale kiedy stają naprzeciwko drużyny topowej i muszą stawić czoła gwiazdom światowego formatu, są w swoim żywiole.

Barcelona w pierwszej połowie wczorajszego meczu męczyła się grą w piłkę. Atletico broniło się dość wysoko, dzięki temu strzeliło gola na Camp Nou. Ale skoro ustawieni w gąszczu gracze Simeone blokowali Messiego, to pokazuje to ich moc. Przecież Messi i Neymar świetnie czują się w takim tłoku. Atletico musiało radzić sobie bez lidera linii obrony-Diego Godina, doświadczony defensor nie mógł wystąpić przeciwko Barcelonie, ale Atletico było zorganizowane wręcz perfekcyjnie. Ten mur Los Colchoneros był tak szczelny, że Barca nie parła środkiem, zagrożenie stwarzała jedynie po oskrzydlających akcjach, angażując Daniego Alvesa i strzałach z dystansu.

Fernando Torres wyleciał z boiska pod koniec pierwszej połowie. Sędzia zachował się dziwnie, powinien pouczyć gracza Atletico, ale stało się inaczej. Szkoda, że recydywista Suarez nie dostał czerwonej kartki, ale jakoś to, że skopał rywala, a później kolejnego z premedytacją pchnął, umknęło uwadze niemieckiego arbitra.

Suarez był bezradny, mierząc się z obrońcami Atletico, nie zostawili oni mu choć odrobiny wolnej przestrzeni, a Urugwajczyk musi się rozpędzić, by dobrać się do skóry przeciwnikowi. Urugwajski napastnik nie umie dryblować, w Anglii go tego nie nauczono, ale są pewne zalety jego gry w Barcelonie. Już po pierwszym meczu Barcelony z Atletico, tym w lidze na Camp Nou, pisałem, że za sprawą Suareza Barcelona strzeliła gola po długim podaniu. Kiedyś takie zagranie byłoby uznane za urągające barcelońskiej ideologii grania krótkimi podaniami, dziś jest na porządku dziennym. Wczoraj przekonaliśmy się, że El Pirtolero sprawił, iż Barca nauczyła się strzelać gole przypadkowe. Może brzmi to dziwnie, ale przez lata Katalończycy rzadko zdobywali gole po zamieszaniu w polu karnym, jakimś rykoszecie, jak czasami mówimy, bilardzie w tej strefie boiska. A właśnie w takich okolicznościach Suarez doprowadził do wyrównania w konfrontacji z Atletico. 

Pasja, furia, zawziętość, nieustępliwość, ofiarność, determinacja, poświęcenie. Można dopisać jeszcze więcej słów naznaczających grę Atletico, ale nie ulega wątpliwości, że Diego Simeone potrafi odcisnąć głębokie piętno na swoich piłkarzach. Spokojny, nigdy nie znany z agresji Torres zdecydowanie przekroczył przepisy i przedwcześnie musiał opuścić boisko. Jednak jego postawa wojownika jest godna pochwały, jasne faule były absurdalny, jednak Torres mógłby umierać za Atletico.

Atletico w pierwszej połowie broniło się perfekcyjnie, ale po zmianie stron dało się zepchnąć pod własne pole karne, okopało się w nim i wyglądało to na desperacką obronę przed stratą gola. Po prostu nie wchodziło w grę, że ktoś z trójki MSN nie strzeli gola, skoro drużyna z Calderon nie miała zamiaru wyjść z własnej połowy boiska. Atletico miało szczęście, że osiągnęło tak korzystny wynik, bo mogło dostać lanie. Oblężenie bramki Oblaka jednak było znamienne, Barca szturmowała, ale waliła w mur długo i z nadzieją, że w końcu go się obali. Messi trochę się ożywił, ale nie był to jego mecz, Neymar nie mógł sobie pozwalać na dryblingi. Atletico zaszachowało Barcelonę, przeczytało ją, jednak druga połowa tego meczu była fatalna, piłkarze Simeone już nie dawali rady. Może zapłacili za swoją niezłomność i niezmordowanie? Pamiętamy finał LM w Lizbonie, kiedy to Real Madryt w dogrywce pogrążył Atletico, do 90 minuty był to bój dwóch równorzędnych drużyn, jednak dogrywka stała się traumą dla Los Colchoneros.

Tak czy inaczej życzę Atletico, by wyszło zwycięsko z tego dwumeczu. Barcelona jest wielkim klubem, ma gwiazdy, natomiast Simeone nie opływa w bogactwach, nie ma takich komfortowych warunków do tworzenia piłkarskiej potęgi. Atletico nie jest pyszne ani butne, tylko ambitne i ani myśli poddać się gigantowi. Oby zwyciężyło na Vicente Calderon, inaczej pozostanie spory niesmak, sędzia bowiem wypaczył wynik pierwszego meczu.

Rozpisałem się o Atletico, bo o Barcelonie wiele pozytywnego nie można napisać. Luis Suarez prowokował, ale nagle strzelił dwa gole i nikt go nie będzie krytykował. Leo Messi tym razem nie wywiązywał się z roli mózgu drużyny, głównego rozgrywającego, tę odpowiedzialność wziął na siebie w większym stopniu podstarzały Iniesta. Messi miał zadziwiająco wiele strat i niecelnych dalekich podań. Neymar coś próbował zrobić, ale to też nie był ten poziom, do którego nas przyzwyczaił. Wydawało się, że Barcelona odpuściła mecz z Realem w Primera Division, by wszystkie siły rzucić na Atletico, jednak okazało się, że starcie z kolejnym madryckim rywalem również zawiodło kibiców, tylko wynik jest lepszy.


niedziela 3 kwietnia 2016

To był jeden z najgorszych klasyków ostatnich lat. Real potrzebował naprawdę niewiele, by pobić Barcelonę na Camp Nou. Triumf Królewskich na stadionie odwiecznego rywala nie jest przełomowy, nie narusza układu sił w hiszpańskie piłce, ale jest na pewno dotkliwym ciosem dla Katalończyków. Barcelona zapłaciła wysoką cenę za swoją arogancję i potraktowanie tego meczu mało poważnie.

Barcelona była zmęczona, niechętna do zdecydowanych ataków, a Real wycofany i zachowawczy. Piłkarze Luisa Enrique ugruntowali swoją pozycję w europejskiej hierarchii do tego stopnia, że byli przekonani co do swojego zwycięstwa w konfrontacji z Realem i to ich zgubiło. Leo Messi tym razem nie był liderem Barcy, jej reżyserem. Nie rozrzucał kapitalnych piłek na lewą stronę boiska do Neymara, Andres Iniesta nie posyłał wypieszczonych prostopadłych podań do kogoś z tercetu MSN, Neymar nie wdawał się w dryblingi, jak zawsze, natomiast Suarez niezmiennie pudłował. Tym razem jednak nie miał okazji do rehabilitacji. Na początku meczu nie trafił w piłkę, mając przed sobą pustą bramkę i to sprawiło, że można go nazwać antybohaterem meczu. Barcę we wtorek czeka mordercza rywalizacja z Atletico, ale jeśli wyciągniemy z wczorajszego klasyku jakieś wnioski, to można pokusić się o stwierdzenie, że skoro Katalończykom sprawiało problemy przedostawanie się przez zasieki ustawione przez beztroskiego grającego Marcelo i także często zapędzającego się pod bramkę rywali Carvalaja, choć wczoraj dość pasywnego, ale mimo wszystko, to co będzie, gdy przyjdzie mierzyć się z najlepiej w Europie organizującą się w obronie drużyną?

Zinedine Zidane wszedł wczoraj w buty Jose Mourinho. Jednak o ile Mou mógł swego czasu chwalić się, że zatrzymał Leo Messiego, Zizou nie może się szczycić tym samym. Messiego nikt nie musiał neutralizować, Leo sobie potuptał, raz groźnie uderzył i to by było na tyle. Nie był też mózgiem drużyny, a bez niego organizacja gry w ataku szwankuje, tak naprawdę nie istnieje. Nie wiem z czego wynikała bierność Argentyńczyka, Neymar którego zawsze ciągnie pod bramkę rywala, tym razem też był opieszały, nieskłonny do zabawiania publiczności swoimi bajecznymi dryblingami i sztuczkami technicznymi.

Zidane kazał swojej drużynie skupić się na grze z kontry, ale przez długi czas wydawało się, że Real zadowoli się remisem, jednak gol Gerarda Pique zmienił sytuację diametralnie. Swoją drogą ten gol był dziwny jak na Barcelonę, kiedyś nie do pomyślenia by było, żeby Barca strzeliła gola po rzucie rożnym, dziś aż tak to nie zaskakuje. Barca w tym momencie osiągnęła swój cel, piłkarzom Luisa Enrique chodziło o to, by wyjść na prowadzenie i utrzymać ten wynik do końca. Real około 60. minuty ruszył na Barcę, potrzeba było odrobinę zdecydowania i animuszu, by pobić Katalończyków na ich własnym terenie. Real nie grał efektownie, ale przeprowadził dwie szybkie akcje, które przyniosły gole. Cristiano Ronaldo znowu trafił na Camp Nou, czym udowodnił, że jednak potrafi zaleźć za skórę silnym drużynom, a prześmiewcy wiele razy utrzymywali, uczciwie przyznaję, że sam do nich należałem, że Ronaldo strzela tylko słabeuszom.

Nie było magii, nie było piękna i błysku, były za to prowokacje, więc mecz wyglądał zupełnie tak, jak większość meczów za czasów Mourinho po klęsce 0:5 na Camp Nou. Aż nie do wiary, że Sergio Ramos mimo wielu lat gry w piłkę w Realu i reprezentacji Hiszpanii bezsensownie tak faulował, aż w końcu wyleciał z boiska, a tak naprawdę powinien dostać czerwoną kartkę dużo wcześniej, natomiast Pepe starał się wyprowadzić z równowagi Suareza. Coś jeszcze zostało Realowi z tej ostentacji i chamstwa, które wpajał swoim piłkarzom Mourinho.


Copyright © 2024 - Sport okiem młodego adepta sztuki dziennikarskiej