sobota 27 września 2014
Leo Messi stracił apetyt na strzelanie goli, teraz jego aspiracje sięgają tytułu króla asyst. Z naturalnego prześladowcy wszystkich bramkarzy świata zmienia się w człowieka, który w imię sukcesów drużyny jest gotów poświęcić poprawianie własnych rekordów.

[more]

Dla wielu opacznie interpretujących wagę wszystkiego poza golami pod kątem oceny konkretnego piłkarza 5 goli Leo Messiego na starcie nowego sezonu Primera Division jest miarodajnym wykładnikiem formy argentyńskiego sztukmistrza jako strzelca z opróżnioną amunicją. To Cristiano Ronaldo jest teraz na ustach większości piszących i mówiących o futbolu, a przecież w rzeczywistości Leo Messi nie ustępuje mu ani na krok. Ronaldo ma na koncie nadzwyczajną liczbę 11 strzelonych goli i dlatego jest stale ubóstwiany. Jeśli założymy jednak, że w ocenie ich wewnętrznej walki o pozycję numer jeden na niwie klubowej kryterium stanowić będą tylko gole, zarysują się dramatyczne wręcz proporcje z punktu widzenia Argentyńczyka, ale jeśli pochylimy się nad sprawą w sposób zupełnie obiektywny, to znana bardziej z hokeja klasyfikacja kanadyjska wykaże dokładnie taki sam bilans dokonań obu gwiazdorów. Statystyki kłamią, to stara mądrość, a jakże aktualna, gdybyśmy opierali się na suchych liczbach, musielibyśmy stwierdzić, że Leo Baptistao, który gra w Rayo Vallecano i w tym sezonie dał swojej drużynie dwa gole, jest lepszym piłkarzem od Xaviego Hernandeza. To oczywiście absurd. Chociaż Xavi w meczu z Granadą zagrał świetnie, liczby pewnie nie oddadzą tego, co pokazał na boisku, wszak zanotował podania, które były tak zwanymi asystami drugiego stopnia. Nie muszę chyba dodawać, że mało kto zwraca na nie uwagę w pomeczowych podsumowaniach. A zatem Xavi jest szarakiem, a Baptistao kozakiem.

Ale bynajmniej nie chodzi mi o poruszenie tematu korespondencyjnej rywalizacji na linii Messi-Ronaldo, bo to temat zastępczy. Warto natomiast spostrzec, że Barcelona zrównuje kolejnych rywali z powierzchnią ziemi, nie wysilając się zanadto. Granada przez moment była rewelacją nowego sezonu Primera Division, ale jej czas minął jak mgnienie. Sen o czymś więcej niż usadowieniu się w ogonie ligowej tabeli kończy się definitywnie. Po trzech kolejkach rozgrywek Granada plasowała się na piątym miejscu, teraz jednak chwila chwały przemija z wiatrem. Po dwóch porażkach z rzędu następuje powrót do normy, a zjazd po równi pochyłej może trochę trwać. Granadzie wszak bliżej do spadku niż przedarcia się choćby przez środkową strefę tabeli do miejsca, powiedzmy, siódmego. Granadzie grozi spadek, a trener Joaquin Caparros płaci wysoką cenę za to, że nie zląkł się Barcelony. Gdyby tak się stało, pewnie by nie poległ, tylko przegrał, ale głupi ten kto na błędach się nie uczy, przed rokiem Caparros na Camp Nou zebrał łomot 0:7, dziś wyrok dla skazanego przed pierwszym gwizdkiem arbitra trenera liczył o jednego gola mniej. Granada i tak może być wdzięczna Barcelonie, bowiem porażka gości mogła być jeszcze wyższa.

Mecz z Granadą był świetny w wykonaniu piłkarzy Barcelony, czwarty i piąty gol w spotkaniu wygranym 6:0 przypomniał na chwilę o dream teamie Pepa Guardioli sprzed paru lat. To była poezja, koncertowo rozmontowana obrona i na koniec piłka trzepocząca w siatce. Smutne jest może, że w dziele zniszczenia kiedyś dla Barcelony zwyczajnym, a dziś unikalnym nie uczestniczył Andres Iniesta, czyli w erze tej wielkiej Barcelony piłkarz absolutnie kluczowy. Teraz Iniesta gwałtownie obniżył loty, stał się jednym z wielu. Kiedyś wyróżniał się na tle innych, teraz na boisku dogorywa. Jego kariera niekoniecznie musi mieć właśnie epilog, ale może. Andres z piłkarza ze zmysłem do nieszablonowych zagrań zmienił się w cierpiącego, który nie potrafi odwrócić druzgocącego biegu swojej kariery. Xavi Hernandez jest już piłkarzem rutynowanym, więc jego słabnięcie można wyjaśnić racjonalnymi przesłankami, z naciskiem na wiek. Xavi jednak dzisiaj zagrał jak za dawnych lat. Jego genialne podania, które wydatnie przyczyniły się do zdobycia czwartego i piątego gola miały wymiar jak najbardziej wzniosły.

Leo Messi uzyskał dwie kolejne asysty, czy warto się rozpływać nad jego ze wszech miar altruistyczną grą? Domorosłe analizy mogłyby się opatrzyć najwybredniejszym czytelnikom, więc daruję sobie rozwlekłe wywody na ten temat. W tym przypadku obraz telewizyjny oddaje więcej niż tysiąc słów. Wszyscy widzą jak grał Messi, a jeśli nie widzą, to o piłce nie mają zielonego pojęcia. W ubiegłym sezonie Messi był dla Neymara guru, często podawał mu piłkę, by ten zrobił z nią, co trzeba. Teraz role się odwróciły, Leo asystował przy czterech golach Brazylijczyka na sześć, które zdobył w tym sezonie.

Mecz Barcelony z Granadą był znaczący pod kilkoma względami, przede wszystkim ciekawiło nas jak Barca zareaguje na fatalny mecz z Malagą na La Rosaleda, zareagowała ze sportową złością i chwała jej za to. Mistrzów poznaje się po tym, czy potrafią się podnieść po bolesnym ciosie, mistrzowie nie mogą dać się znokautować i Barcelona na to nie pozwoliła, jedną rundę w swoich zmaganiach przespała, ale walka trwa nadal. Dzisiejsze spotkanie na Camp Nou było też przetarciem przed środowym starciem gigantów w Champions League, gdzie Barcelona zagra z PSG. Luis Enrique musi się zastanowić jak zestawić skład, czy młodzi piłkarze jak Munir nie powinni trochę odpocząć od gry na najwyższym poziomie? Dzisiaj Hiszpan marokańskiego pochodzenia ponowił problemy ze skutecznością jakie miał w meczu z Athletic Bilbao nie tak dawno, tym razem dwa razy stał przed bramkarzem w znakomitych sytuacjach i gola nie strzelił. Munir musi się jeszcze sporo nauczyć, na dziś chyba mądrzejszym posunięciem będzie postawienie na doświadczonego Pedro w LM.


Mecz z Malagą był dla Barcelony trzecim z kolei, po zwycięskich starciach z APOEL-em i Levante, testem gotowości do skutecznej gry z rywalem schowanym za podwójną gardą, testem którego Barcelona tym razem nie zdała.

[more]

Bezbramkowy remis w ligowym meczu z Malagą nie jest dla lidera z Katalonii katastrofą, ale mnoży wątpliwości co do formy piłkarzy Luisa Enrique i ich umiejętności właściwego zareagowania, gdy przeciwnik zakłada podwójne lub nawet potrójne zasieki pod własną bramką. Barcelona wczorajszego wieczoru miała budować akcje sprawnie i błyskotliwie, tymczasem konstruowała je z mozołem, apatią, a także nieprzystającą do niej przewidywalnością. W poczynaniach graczy Barcy brakowało błysku geniuszu, wizjonerstwa i sprytu, czyli czynników, które są kluczem do rozstąpienia wybitnie zwartych szeregów obronnych rywala skupionego wyłącznie na utrzymaniu wyniku. Nagle wróciły demony przeszłości, za kadencji Gerardo Martino Barca miała znaleźć alternatywne rozwiązania dla szwankującej coraz częściej tiki-taki, ale kiedy szło jak po grudzie zespół dawał się zapędzić w kozi róg, uporczywie przenosząc ciężar akcji z jednej strony boiska na drugą. Tak więc ta klasyczna gra po obwodzie znana bardziej z meczów piłki ręcznej szła na marne, natomiast kultowa taktyka z najsilniejszego orężu zmieniła się w broń obosieczną. W złotej erze Barcelony dowodzonej przez Pepa Guardiolę, posiadanie piłki było podstawowym parametrem określającym grę drużyny, a także główną składową stylu gry postrzeganego właśnie przez pryzmat wymiany niezliczonej liczby krótkich podań, teraz bywa wielką szkodą. Obecnie Barcelona nie może odwzorowywać wyćwiczonych sekwencji olśniewających zagrań, nie może grać tylko w oparciu o przez lata utożsamianą z nią statystykę possesion, musi poszerzać horyzonty, szukać nowych pomysłów, urozmaicać zawodną tiki-takę, bo z doświadczenia wiemy, że w piłce każda wizja gry pod kątem długofalowości jest ułomna. Żeby wygrywać sukcesywnie nie wystarczy opatentować kilku kombinacji technicznych, trzeba otwierać się na nowe idee, a nie naiwnie wierzyć w wyższość swojej strategii.

Gerardo Martino chciał, by Barcelona grała mądrze, by potrafiła dostosować się do warunków gry zastanych na boisku i żeby zawsze miała złoty środek, by stanąć na wysokości zadania. Za kadencji Martino zdarzały się mecze słabsze i gorsze, ale Martino okazał się tylko dobrym teoretykiem, który nie potrafi wcielić w życie swoich notabene dosyć ciekawych zamiarów. Poza chlubnymi wyjątkami, jak zwycięstwo z Rayo 4:0 i mniejszy procent posiadania piłki prowadzący do wygranej jego epizod na Camp Nou znaczyły ciemne karty, jak żmudna walka z drużynami pokroju Elche. Martino napotkał sprzeciw piłkarzy na dokonywanie gruntownych zmian w obronie Barcelony przed dekadencją, Xavi nie wyobrażał sobie, by Katalończycy mogli wyrzec się swoich pryncypiów. Barcelona w opinii argentyńskiego trenera miała nauczyć się grać z kontrataku, ale nikt najwyraźniej nie czuł takiej potrzeby, po incydencie z Rayo, kiedy rzeczywiście gole padały z kontrataków, Barcelona na powrót zrobiła zwrot ku swoim pomysłom na grę w ataku pozycyjnym.

Teraz w Barcelonie jest Luis Enrique, to jemu zlecono zadanie odnowienia drużyny pozbawionej swojej dawnej mocy. Początek jego pracy w nowym klubie jest obiecujący, Enrique zaczął reformę katalońskiego kolosa od zachowania równowagi między obroną a atakiem, w przeciwieństwie do swoich poprzedników kładzie akcent na grę nominalnych defensorów, którzy mają przede wszystkim zabezpieczać dostęp do własnej bramki. Efekt tego jest taki, że broniący bramki Claudio Bravo nie puścił jeszcze w lidze gola, biorąc pod uwagę, że mamy za sobą już pięć kolejek ligowych jest to nie lada wyczyn. Enrique ponadto jest fair wobec wszystkich, nie foruje swoich pupili, bo po pierwsze takowych nie ma, a po drugie dobro drużyny stawia na pierwszym miejscu. W związku z tym Gerard Pique, czyli do niedawna pewniak w składzie Barcelony, wczoraj wystąpił dopiero po raz trzeci w nowym sezonie. Forma obrońców jest rewelacyjna, co może być zaskoczeniem z uwagi na zakończenie kariery piłkarskiej przez Carlesa Puquola, bo przecież ten człowiek był podporą formacji defensywnej, a jednak, Barca dawno nie miała tak silnej defensywy, nawet stały fragmenty gry nie są dla niej teraz realnym niebezpieczeństwem.

Mecz z Malagą był zbiorowym blamażem barcelońskich supergwiazd, nikt nie zagrał na miarę oczekiwań, wszyscy bez wyjątku srodze rozczarowali. nawet Leo Messi, czyli we wcześniejszych meczach człowiek orkiestra zagrał wyjątkowo słabo, przypomniały się koszmary z ubiegłego sezonu, kiedy spacerował biernie po boisku, jakby odcięty od partnerów. Tym razem Messi nie wziął spraw w swoje ręce, był schowany w głębi pola, co akurat zrozumiałe, wszak stamtąd często rozprowadza piłkę do kolegów z drużyny, widząc spadek formy Andresa Iniesty przejmuje jego rolę. Luis Enrique wyraźnie zirytowany grą Neymara i Pedro, zdjął obu po około sześćdziesięciu minutach gry, zastąpili ich Munir i Sandro, czyli piłkarze jeszcze nieoszlifowani i niedoświadczeni. Te korekty w składzie były miarą bezsilności Barcy. Po przekonującym meczu z Levante podniosły się głosy chwalące Ivana Rakitica, tymczasem w meczu z Malagą nowy nabytek Barcelony był cieniem samego siebie. Tracił zastraszająco wiele piłek, miał problemy z dobiegnięciem do dobrze zagranej piłki, niektórzy już przepowiadali mu wielką karierę w Barcelonie, namaszczając na następcę Xaviego, chyba jednak autorów takich opinii trochę poniosła wodza fantazji, Rakitic na razie może się kłaniać Xaviemu w pas, mimo iż ten spisze miniony sezon na straty. Luis Enrique chce, żeby Barcelona oddawała strzały z dystansu, być może tego elementu zabrakło w starciu z Malagą? We wczorajszym meczu zadebiutował w barwach Barcelony Barry Douglas, zagrał jak wszyscy, czyli wręcz fatalnie, był bojaźliwy, spowalniał akcje, nie potrafił odegrać piłki na jeden kontakt. Po przeciwnej stronie boiska Jordi Alba starał się napędzać ataki Barcy, wygląda na to, że prawo obrona jest dla Barcelony feralna jeśli chodzi o wyjścia do przodu, wszyscy przecież wiemy, co w ataku wyprawia Dani Alves.

W Barcelonie po stracie punktów przeciwko Maladze panuje pewnie przykry nastrój, w Madrycie przeciwnie, wielu ludzi jest przekonanych, że Real wraca do gry po okresie kryzysowym na starcie sezonu, czyżby? Trudno wyrokować, tym niemniej cztery gole Cristiano Ronaldo stały się przyczynkiem do karkołomnej w gruncie rzeczy dyskusji nad korespondencyjnym pojedynkiem Portugalczyka z Leo Messim. Kto teraz w tej zaciekłej rywalizacji dwóch największych wirtuozów naszych czasów jest górą? Ile ludzi, tyle opinii.

Trener Elche nazwał Ronaldo Michaelem Jordanem piłki nożnej, przegrał na Santiago Bernabeu 1:5, więc być może odebrało mu rozum, w każdym razie zachwalanie piłkarza po meczu w którym de facto strzelił tylko dwa prawidłowe gole z czterech, które mu zaliczono jest niestosowne. Poza tym to swoiste kuriozum, że trener zamiast wytknąć sędziemu dwa ewidentne błędy, wynosi na piedestał piłkarza, który cztery razy jego drużynę skarcił. Ronaldo w trzech ostatnich meczach zdobył osiem goli, to dokonanie nieziemskie, ale nie wolno popadać w skrajności i wydawać opinii o jego dominacji w pojedynku z Leo Messim. Wszyscy bowiem wiemy, że Messi nie ma jasno przypisanej pozycji na boisku, jest wszędobylski, nie lęka się odpowiedzialności i w tym zapewne tkwi jego siła. Czasami zdarza mu się słabszy występ, jak wczoraj, ale to wypadek przy pracy, a nie tendencja, tymczasem w przypadku Ronaldo mamy do czynienia ze swego rodzaju systemem naczyń połączonych. Gdy drużyna zawodzi na całej linii, jak w meczu z Atletico Ronaldo nie istnieje, dlatego później znęca się nad słabeuszami. Dopiero późniejsza faza Champions League i starcia z Barceloną zweryfikują jego formę, na razie wszak gra świetnie, ale proszę zwrócić uwagę z kim się mierzył.

Mecz z Elce to jednak był nie tylko popis Ronaldo, spotkanie to stało pod znakiem eksperymentu, Carlo Ancelotti wystawił na środku ataku Portugalczyka właśnie, po meczu był dla niego pełen uznania, ale nie w tym rzecz. Otóż chodzi o to, że ze składu wypadł Karim Benzema, ale jako że Ancelotti wie, iż Chicharito Hernandez najlepiej się czuje na boisku po wejściu z ławki, zagrał bez nominalnego napastnika i wyszło to z pożytkiem dla drużyny. Ronaldo oczywiście szukał sobie miejsca na boisku, rzadko był na szpicy, co świadczy o swobodzie jaką daje swoim piłkarzom Ancelotti. James Rodriguez też asystował Garethowi Bale'owi przy otwierającym wynik spotkania golu, posyłając piłkę z prawej strony boiska, czyli nie ze swojej naturalnej strefy. James krążył wokół skrzydeł i środka pola jak wolny elektron, być może Real jeszcze będzie miał z niego uciechę, ale czy Kolumbijczyk dorówna Angelowi Di Marii, który grał podobnie? Wątpliwe.

 



 










poniedziałek 22 września 2014
W białej części Madrytu wrze, w obliczu permanentnej zapaści Carlo Ancelotti drży o swoją posadę. Karim Benzema jest wyszydzany, a fala krytyki wobec Ikera Casillasa zamiast topnieć, wzbiera się coraz mocniej przed osiągnięciem apogeum. Dwa okazałe zwycięstwa na przestrzeni tygodnia okraszone niewiarygodną liczbą 13. strzelonych goli z pewnością dodadzą sił rozdrażnionym piłkarzom królewskiej drużyny i będą wielkim impulsem do wyjścia z opałów, ale nie wprowadzą madrytczyków w mgnieniu oka na właściwe tory, bo Real ma jeszcze spore rezerwy, mało tego, jest jak tykająca bomba, która może eksplodować w każdej chwili.

[more]

Był błogi spokój, jest chandra. Zejście jak z nieba do piekła, Real Madryt osuwa się w dół futbolowej hierarchii, tracąc z pola widzenia konkurencję. To już nie jest zadyszka, tylko poważny kryzys. Czy La Decima zawróciła aż tak w głowach piłkarzom Carlo Ancelottiego., trudno wyrokować, w każdym razie nad madrycką idyllę z ubiegłego sezonu nadciągnęły czarne chmury, tylko nieliczni dostrzegają błękit nieba po dwóch efektownych zwycięstwach, którymi Real częściowo zmazał plamę za wcześniejsze wpadki. Dla wielu to listek figowy przesłaniający nagą prawdę o drużynie, społeczność madridismo napawa pesymizm. Jeśli Zinedine Zidane otwarcie krytykuje Karima Benzemę, to jest to niezbywalny dowód, że Madryt staje na głowie pod wpływem niekorzystnych wyników. Powtarza się sytuacja z sezonu 2012/13, kiedy Real po czterech kolejkach miał tylko 4 punkty na koncie, Jose Mourinho składał wówczas solenne obietnice, że na drugi sezon jego pracy z drużyną przypada optymalna forma, predysponująca do wygrywania na wielką skalę. Deklaracje Mourinho okazały się mrzonkami, Real wciąż grał w kratkę, a jego trenerowi palił się grunt pod nogami. Florentino Perez długo tolerował burzliwe relacje wielkiego Mou z piłkarzami, ale w końcu powiedział ''stop''. Jego arogancja i buta przekroczyły wszelkie granice, Carlo Ancelotti jest jednak innym typem człowieka, zaprowadza swoje porządki w ciszy, bez medialnego zgiełku, jest profesjonalistą, który traktuje wszystkich równo i z nikogo ani z niczego nie drwi. Ale czy temperament i autorytet Włocha jest wystarczający? Z pozoru to pytanie nieprzemyślane, ale jeśli dokładnie się zastanowimy, będziemy mieć pewnie trochę wątpliwości co do jego cech przywódczych. Ancelotti wygląda na człowieka bez charyzmy, marionetkę w rękach Florentino Pereza, trenera który nie potrafi wstrząsnąć drużyną  i zagrzać piłkarzy do walki w najtrudniejszych chwilach. Oczywiście być może się mylę, Ancelotti obcował w ciągu swojej kariery trenerskiej z prezesami, którzy śmieli wtrącać mu się do kwestii stricte zawodowych, W Milanie musiał znosić zachcianki Silvio Berlusconiego, który nie wyobrażał sobie innej gry niż z dwójka napastników, w PSG nos w nie swoje sprawy wściubiali szejkowie, w Chelsea zaś Roman Abramowicz próbował ingerować w ustalanie składu na mecz.

Kiedy Angel di Maria był niechciany w klubie, Ancelotti go zbył i oschle stwierdził, że Real bez Argentyńczyka sobie poradzi. Czy to słowa płynące prosto z serca Ancelottiego, czy może komenda wydana przez prezydenta królewskiego klubu? Jedno jest pewne, Real to klub trudnych kompromisów, w którym są równi i równiejsi. W meczu z Deportivo Chicharito strzelił dwa gole rzadkiej urody, ale znając madryckie realia, śmiało można założyć, że nie zapewni sobie miejsca w podstawowym składzie, bo Karim Benzema jest nietykalny. W sobotę Ancelotti zdjął go z boiska dość szybko, by zabezpieczyć tyły dzięki  Asierowi Illaramendiemu.

Benzema nosi brzemię czarnej owcy, ciągnie się za nim odium, a także obciąża go przeraźliwa presja, która pęta mu nogi. Carlo Ancelotti nie potrafi go wskrzesić, mimo tego daje mu kolejne szanse, ale to daremny wysiłek. Prześmiewcy wyliczają Benzemie minuty bez gola i są pewnie w szampańskich nastrojach, bo w ostatnich osiemnastu meczach strzelił zaledwie trzy gole. Osobista gehenna Francuza jest symbolem globalnej katastrofy Realu Madryt. Niektórzy biorą go w obronę, twierdząc że absorbuje uwagę obrońców rywali i uwalnia wolne przestrzenie dla kolegów z drużyny, ale przecież napastnik jest rozliczany z goli.

Również Iker Casillas jest w ogniu krytyki madryckiej prasy, ciężkie jest życie legendy Realu. Casillasa notorycznie obwinia się za puszczanie zbyt wielu goli i pasywność na linii bramkowej. Wieloletni bramkarz Królewskich słynął zawsze z wybitnej gry nogami, bronił w sytuacjach pozornie koszmarnych. Teraz tego nie potrafi robić, poza tym na przedpolu gra albo ze strachem w oczach, albo w ogóle nie wychodzi z linii bramkowej. Kiedy reprezentacja Hiszpanii prowadziła 4:0 w finale Euro 2012 Casillas prosił sędziego, by skrócił cierpienie Włochów, litując się nad nimi, teraz nikt nie zlituje się prawdopodobnie na nim samym. Casillas to w kręgach bramkarskich postać bezsprzecznie kultowa, ale od dwóch lat z okładem jego pozycja nr. 1 w bramce Realu jest niepewna. Kiedy Jose Mourinho stawiał na Antonio Adana, kompletnego żółtodzioba, między słupkami madryckiego klubu wszyscy łapali się za głowę. Do dziś Mou jasno nie wyjaśnił kryteriów jakimi się kierował, wynosząc kwalifikacje Adana nad kwalifikacje gracza tak emblematycznego jak Casillas. Dla trzeźwo myślących intencjami Portugalczyka było zdyskredytowanie bramkarza z Mostoles. I to była zapewne prawda, tym niemniej należy zaznaczyć, że kiedy Diego Lopez ni stąd ni zowąd zdobył uznanie Mourinho, Casillas zaczął śniedzieć na ławce rezerwowych. Kiedy do Madrytu przybył Ancelotti, miało nastać nowe rozdanie, ale stało się inaczej. Casillas bronił w Copa del Rey, a mecze w Primera Division i w Lidze Mistrzów były udziałem Lopeza, dopiero od tego sezonu Casillas ma pewne miejsce w składzie, niestety chyba z nieszczęściem dla siebie.

Meczem z Deportivo Real ma zacząć marsz w górę tabeli, na papierze szanse, żeby zamierzenie urzeczywistnić są dobre, ale nie należy przepowiadać świetlanej przyszłości a priori. Starcie z Deportivo było dla Realu wyjątkowo łatwą przeprawą, ale to inni rywale będą egzaminować drużynę z Santiago Bernabeu pod kątem aktualnej formy. Zresztą mecz Królewskich z beniaminkiem ligi hiszpańskiej był dość dziwny, Real strzelił cztery gole z dystansu, właściwie gdy piłka zmierzała w światło bramki, zawsze kończyła swój lot w siatce. Mimo tak olbrzymich rozmiarów wygranej, 8:2 mianowicie, nieprzekonująco zagrali ludzie odpowiedzialni za kreowanie szans pod przeciwną bramką. W inaugurującym nowy sezon meczu o Superpuchar Europy Toni Kroos grał genialnie, okrzyknięto go nawet najbardziej elegancko obchodzącym się piłką graczem w całym futbolu. Teraz Kroos jest jednym ze słabszych ogniw Realu, podobnie jak Luka Modric, który co prawda w meczu LM z FC Basel zaliczył kapitalną asystę przy golu Garetha Bale'a, ale generalnie obaj notują regres formy. Jeśli chodzi o Garetha Bale'a, w strzelaninie z Deportivo do ośmiu goli drużyny dorzucił dwa swoje, ale to tyle. Bale w ostatnich meczach na długie minuty znika z pola widzenia, ponadto nie umie mijać rywali dryblingiem, więc sposób jego gry jest banalnie łatwy do rozszyfrowania.

Barcelona odpowiedziała na kanonadę Realu Madryt jak należało. Barca znów była katem dla Levante, sezon 2013/14 drużyna z Katalonii również rozpoczęła od pogromu piłkarzy Joaquina Caparrosa, wtedy było 7:0, wczoraj ekipa Luisa Enrique złagodziła wymiar kary dla czerwonej latarni Primera Division o 2 gole, być może w ostatnich minutach spotkania Barca spuściła z tonu, by dowieźć do końca rezultat 5:0, w Hiszpanii jest to wynik najwyżej ceniony, dokonanie zwane ''manitą'' symbolizuje pięć wyciągniętych palców. Jakkolwiek byśmy chcieli tłumaczyć uspokojenie gry przez Barcelonę w końcówce, zaznaczyć trzeba, że Barca nie zwalnia w wyścigu po mistrzostwo Hiszpanii, dystansuje konkurencję o kilka długości.

Mecz na Ciudad de Valencia był pewnym testem charakteru dla graczy Luisa Enrique, po wygranym w bólach starciu z APOEL-em w Champions League, na drodze Katalończyków znowu stanęła drużyna broniąca się wszystkimi siłami, ale ta radykalna obrona była bezradna wobec naporu piłkarzy z Camp Nou. Poza tym Barca oprócz gry krótkimi podaniami, przy dwóch pierwszych golach zaskoczyła Levante niestandardowym dla siebie rozwiązaniem akcji, pierwszy gol to było pokłosie kapitalnego podania Leo Messiego z głębi pola do Neymara, który ubiegł bramkarza i posłał piłkę do bramki, z kolei Ivan Rakitic mierzonym uderzeniem zza pola karnego podwyższył wynik na 2:0 i wprowadził trochę spokoju w szeregi swojej drużyny. Później już Barcelona strzelała gole po składnych, koronkowych akcjach, deklasowała wręcz gospodarzy, z bliska do siatki kierowali piłkę Pedro i Sandro. Wszyscy powinni być zadowoleni z tego meczu, Leo Messi strzelił gola w wyniku braku komunikacji bramkarza z obrońcami, jako rasowy kiler pola karnego zachował się w tamtej sytuacji doskonale. Wcześniej znakomicie rozgrywał piłkę, był najlepszy na boisku, nie można więc go ganić za przestrzelony rzut karny, bo kto się ani razu w życiu nie pomylił, nie starał się wystarczająco. Neymar ma swojego gola, ale kibiców Barcelony może niepokoić jego skuteczność, oprócz gola miał bowiem dwie znakomite sytuacje, ale nie wykorzystał ich, beznadziejnie pudłując. Rozregulowany celownik Brazylijczyka jest kwestią niepodlegająca dyskusji, w niedawnym meczu z Villareal, również dwa razy strzelił Panu Bogu w okno. Ale nie można się przejmować, gdy drużyna ewidentnie jest na fali wznoszącej, Barcelona szlifuje swoją formę, co będzie gdy do składu wskoczy Luis Suarez?


Promyk nadziei tlił się krótko, światełko w tunelu zgasło relatywnie szybko, ambicje piłkarzy APOEL-u Nikozja, by zatrzymać rozpędzoną niczym lokomotywa Barcelonę prysły jak bańka mydlana w 28. min, kiedy to Gerard Pique golem z rzutu wolnego rozwiał wszelkie wątpliwości odnośnie do wyniku meczu rozgrywanego w ramach 1. kolejki Champions League. Po stracie gola przez APOEL stało się jasne, kto ten mecz wygra, tym niemniej gościom z Cypru należą się gromkie brawa, gdyż tanio skóry nie sprzedali, chociaż wieszczono im spektakularną klęskę.

[more]

Stare jak świat i jak świat prawdziwe porzekadło mówi, że piłka nożna jest grą błędów, co niewątpliwie jest trafną teorią, z tym, że po wczorajszym meczu Barcelony z APOEL-em na myśl nasuwa się, że futbol to również skupisko paradoksów. Konia z rzędem wszak temu, kto zakładał, że Barca wygra po strzale głową, natomiast piłkę do siatki pośle Gerard Pique, a nie Leo Messi czy Neymar. Oczywiście żadnemu człowiekowi przy zdrowych zmysłach nic podobnego nie przyszłoby do głowy, ale futbol lubi pisać takie niebanalne historie. Kiedy Sergio Ramos strzelał dwa gole w zeszłosezonowym półfinale Champions League wytrawni kibice zachodzili pewnie w głowę, nie dowierzając w te niecodzienne obrazki. To było istne szaleństwo. Nie mniej nieoczekiwany scenariusz miały mecze ubiegłego sezonu Primera Division Barcelony i Realu Madryt z przyszłym spadkowiczem-Realem Valladolid. Na niezbyt trudnym terenie ligowego kopciuszka Barca i Real przegrały, nie uchroniło to jednak piłkarzy z Valladolid przed degradacją na zaplecze hiszpańskiej ekstraklasy. We wtorek natomiast bułgarski Ludogorets dzielnie przeciwstawiał się Liverpoolowi, omal nie utarł nosa faworytowi, ale w dramatycznej końcówce starcia na Anfield gola na wagę zwycięstwa strzelił Steven Gerrard, tym samym wylewając kubeł zimnej głowy na rozgrzane głowy nadspodziewanie dobrze grających debiutantów w najbardziej elitarnych rozgrywkach na świecie. Apoel i Ludogorets w pierwszej kolejce LM stawiły czoło potentatom, ale w końcowym układzie grupowej tabeli być może będą okupować ostatnie miejsce. W piłce nikt nie przyznaje pkt za starania czy wolę walki. Żeby wygrywać trzeba mieć umiejętności, więc ciężki jest los maluczkich.

Mecz Barcelony z APOEL-em miał być treningiem strzeleckim dla Katalończyków, formalnością, bo teoretycznie trudno by Barca miała problemy z drużyną, która w minionym sezonie na poziomie fazy grupowej Ligi Europy mierzyła się z Legią Warszawa. Ale APOEL nie wystraszył się Barcelony, co więcej, umiejętnie neutralizował jej ataki, idąc drogą Celtiku, który jako pierwszy zastosował wobec Barcelony wybitnie skomasowaną obronę, co z czasem żartobliwie nazwano ''autobusem''. Prawda jest taka, że rywal chowający się za podwójną gardą jest najbardziej niewygodny dla drużyny z Camp Nou, za kadencji Gerardo Martino potrójne zasieki notorycznie zakładane przez rywali bywały zaporą nie do przebycia. Barcelona woli, gdy rywal podejmuje wyzwanie i daje się wyzwać na wymianę ciosów. Nie przez przypadek w meczu otwierającym nowy sezon ligowy Barca strzelała gole Elche, grając w liczebnym osłabieniu. Wniosek jest przecież prosty, drużyna przeciwna w tamtym meczu zwietrzyła swoją szansę na urwanie Barcelonie punktów po czerwonej kartce dla Javiera Mascherano i wtedy Barca mogła czarować widzów. Czasami zdarza się też, że drużyna ma obronę dziurawą jak ser szwajcarski i mimo że broni się prawie całą jedenastką, przegrywa bezdyskusyjnie. Ostatnio spotkało to Athletic Bilbao, które przybyło na Camp Nou z jasnym celem, czyli zdobyciem punktów poprzez chorobliwie defensywną taktykę, nie udało się, ale bramka przyjezdnych długo pozostawała zaczarowana, jednak pod koniec spotkania dwa gole strzelił Neymar i Baskowie musieli obejść się smakiem.

Mecz z APOEL-em był dla Barcelony pierwszym wyzwaniem w nowym sezonie, drużyna grająca monotonnie i jednostajnie, a także schematycznie długimi minutami biła głową w mur. Można powiedzieć, że tiki-taka była wodą na młyn dla zespołu z Cypru. Po trzech świetnych meczach w wykonaniu Leo Messiego przyszedł czas na przestój. Messi grał jak pod ręką Gerardo Martino, był tak samo bierny i usuwał się często w cień. Oczywiście geniusz tego piłkarza polega na tym, że nawet gdy nie wyzwala z siebie maksimum możliwości, potrafi przechylić szalę zwycięstwa na korzyść swojej drużyny i wczoraj to zrobił. To jego asysta dała gola Barcelonie. Gra na linii Messi-Neymar była tylko namiastką tego, co podziwialiśmy w meczu z Bilbao, w spotkaniu z Cypryjczykami obaj piłkarze znów nadawali na tych samych falach, ale tym razem nie grali aż tak genialnie. Jednak koniec końców i tak godzi się pochwalić ten duet, w związku z kryzysem Realu Madryt i brakiem porozumienia na linii Ronaldo-Bale tandem barceloński wysuwa się na pierwszy plan w europejskiej piłce.

Fama o geniuszu Munira zbyt szybko rozprzestrzeniła się po świecie piłki. Nasza wiedza na temat umiejętności tego młokosa na razie jest w gruncie rzeczy dość powierzchowna, więc należy się wstrzymać z poklaskiem dla jego gry. We wczorajszym meczu Munir zagrał bardzo przeciętnie, spotkania z Villareal też nie zaliczy do najlepszych, więc na cztery mecze w dwóch zagrał kiepsko, nie jest to imponujący bilans, a zatem nie wydawajmy pochopnie opinii, na weryfikację przyjdzie pora.


Silne zabarwienie ideologiczne, które jednoczy pod wspólna banderą zaprzysięgłych separatystów z Katalonii i Kraju Basków przesłoniło niewątpliwą rangę starcia na szczycie między Barceloną a Athletic Bilbao. Mecz na Camp Nou poprzedziła efektowna kartoniada,upamiętniająca trzechsetną rocznicę utraty niepodległości, co uczczono zwycięstwem 2:0. W wyniku dwójkowej gry Leo Messiego i Neymara Barca zdobyła komplet punktów.

[more]

Athletic Bilbao to klub kontrkulturowy i konserwatywny w krzewieniu swojej filozofii, klub trudnych kompromisów, który w dobie szerzącej się globalizacji sportu jest symbolem futbolowego nepotyzmu o jak najbardziej pozytywnym brzmieniu. Drużyna Athletic swoją siłę koncentruje na lokalnych piłkarzach, kosztem popularnego dziś spraszania legii cudzoziemskiej. Tym samym dowodzi piłkarskiego romantyzmu przez pryzmat łamania stereotypów i obalania mitów. Kiedy większość postronnych obserwatorów ubolewa nad przechodzącymi ludzkie wyobrażenie transferami Realu Madryt, Athletic zostaje w tyle potęg, nie idzie z duchem czasu, tylko broni za wszelką cenę własnych idei.

Athletic Bilbao aktualnie nosi się z zamiarem deptania po piętach tercetu kolosów. Prawdopodobnie zawsze będzie za ich plecami, ale na pewno nigdy nie ustanie w wysiłkach redukcji dystansu do ścisłej czołówki Primera Division. Za czasów Marcelo Bielsy, czyli około dwa lata temu, Athletic grało z zębem, z pasją i wielkim rozmachem. Wówczas w drodze do finału Ligi Europy Baskowie pewnie rozprawili się z wielkim jeszcze Manchesterem United, co do dziś poczytuje się za ich największy sukces. Niestety sromotna przegrana , bo aż 0:3, w decydującej batalii tych rozgrywek była kroplą, która przelała czarę goryczy. Po sezonie 2012/13 z klubu odszedł Marcelo Bielsa, pracodawcę zmienili także Fernando Llorente i Javi Martinez. Niewątpliwie był to gwałtowny zwrot, który strącił ekipę Athletic z obłoków na ziemię, obecna drużyna stanowi cień drużyny epokowej w historii klubu z San Mames. W powszechnym mniemaniu znawców hiszpańskiej piłki Athletic Bilbao to drużyna charakterna, dość powiedzieć, że Baskowie z natury nie dają sobie w kaszę dmuchać, a jednak życie, a w pierwszej kolejności futbol bywają przewrotne. Wydawać by się bowiem mogło, że gracze Ernesto Valverde wybiorą się na Camp Nou, by nie doświadczać egzekucji, jednak pozory mylą.

Co prawda w pierwszych minutach spotkania piłkarze Athletic podeszli wysoko pod bramkę Barcelony, ale po chwili cofnęli się w głąb własnej połowy boiska, zwarli szeregi i przedsiębrali kurczowo się bronić. Kiedy Barca w pierwszej połowie grała strasznie ospale, zachowawcza taktyka graczy Ernesto Valverde popłacała, ale gdy odbywający proces stopniowej adaptacji Munir dostawał piłkę do nogi, rosła niepewność, jednak młody Hiszpan o marokańskich korzeniach nie grzeszył skutecznością, mówiąc delikatnie, więc w związku z tym bojaźliwie ukierunkowani goście przetrwali pierwszą odsłonę starcia w jaskini lwa. Druga połowa zaś rozpoczęła się od szturmu na bramkę Gorki Iraizosa, rozpętała się prawdziwa nawałnica, piłkarze Luisa Enrique szli jak burza po swoje gole, ale konto bramkowe wciąż pozostawało puste. Drużynie Athletic znów dopisywało szczęście. Choć Barcelona prowadziła frontalne ataki Baskowie mimo to stawiali opór. Najczęściej desperacko, ale nikt przecież w ostatecznym rozrachunku nie będzie sobie takimi drobnostkami zaprzątać głowy.

Duet Neymar-Messi rośnie w siłę, w zeszłotygodniowym meczu z Villareal Brazylijczyk zaliczył tak zwaną asystę drugiego stopnia przy zwycięskim golu, a Argentyńczyk dołożył finalne podanie, które otworzyło drogę do bramki. Dzisiaj Neymar strzelał, Messi go obsługiwał. Kiedyś sukcesy Barcelony firmowało trio MVP(Messi-Villa-Pedro- przyp. red.), łącznie w jednym z sezonów pod ręką Pepa Guardioli zdobyli około 100.goli. Kiedy do Messiego i Neymara dołączy Luis Suarez, można będzie to fantastyczne osiągnięcie wyrównać lub nawet poprawić.

Mecz z Athletic Bilbao był kolejnym sprawdzianem generalnym dla Pedro Rodrigueza, sprawdzianem, którego Kanaryjczyk bezdyskusyjnie nie zdał. Fani Barcelony bezustannie krytykują Pedro, ale piłkarz sam jest sobie winien. W drużynie klubowej wszak gra niedostatecznie, a zakładając koszulkę reprezentacji Hiszpanii przemienia się w wyrachowanego kata bramkarzy, co jest swoistym kuriozum albo-jak kto woli-rozdwojeniem jaźni.

3 mecze, 3 zwycięstwa, bilans bramkowy:7-0. Kibice Barcelony mogą być szczęśliwi, ale w świetle tych okoliczności zachodzi obawa, że wkład Leo Messiego w wynik jest zbyt duży. Na 7 goli Messi strzelił 2 i przy trzech asystował, co może na dłuższym dystansie ligowego maratonu usiać sporo trudności przed Barcą. Zależność drużyny od Leo, czyli tak zwana Messidependencia, jest za bardzo wyraźna. Powinno się ją ograniczyć, przy czym nie chodzi o zduszenie tej tendencji w zarodku, bo wiodąca rola Messiego jest już normą, tylko o większe usamodzielnienie zespołu od gwiazdy numer jeden.

Hitowy mecz Barcelony z Athletic był jednak tylko przystawką dla dania głównego, czyli wielkich derbów Madrytu. Kiedy w środku ubiegłego sezonu na fali pięknych zwycięstw podniosły się głosy o celach Atletico, Diego Simeone oznajmił, że oświadczenie, iż jego drużyna mierzy w tytuł mistrzowski byłoby bluźnierstwem. Trudno dociec czy Simeone chciał w ten sposób zdjąć presję ze swoich ludzi, czy po prostu miał zaburzone przekonanie o własnej wartości i wiarę w siebie. W każdym razie Atletico nie ma prawa teraz przed nikim stawać w roli ofiary. Diego Simeone z drużyny futbolowych rozbitków stworzył zespół wybitny.

Jeszcze kilka lat temu Real przed starciem z lokalnym rywalem był zdecydowanym faworytem, dziś może się nabawić kompleksów wobec Los Colchoneros. Zdrowe podejście do futbolu daje efekty, trofeów nie da się kupić za żadne skarby, drużynę też buduje się inaczej niż za pomocą gór gotówki. Real Madryt to dzisiaj nie jest drużyna, tylko zbiór indywidualności niescementowanych w kolektywie. Królewscy nie mają lidera, który poderwałby ich do walki w najtrudniejszych chwilach. Cristiano Ronaldo lawiruje między pozycjami, ale jego aktywność zdaje się na nic. Nieważne bowiem ile piłkarz oddaje strzałów w meczu, liczy się tylko to co w sieci, jak mawiał przed laty jeden z ciekawszych trenerów polskiej Ekstraklasy. Real na domiar złego nie ma klasowego napastnika. Karim Benzema na boisku jest wyraźnie spięty przez co pudłuje seryjnie. Chicharito Hernandez jest zdany na podania od partnerów, w starciu z Atletico nic nie zdziałał, mało tego, był całkowicie niewidoczny. Reasumując, Real przeżywa kryzys, Barcelona podnosi się z kolan.


Copyright © 2024 - Sport okiem młodego adepta sztuki dziennikarskiej