wtorek 28 kwietnia 2015

''Manita i spektakularne gole w pierwszej połowie'' dziennik ''Mundo Derportivo'' nie wznosił peanów na cześć piłkarzy Barcelony, którzy w starciu z Getafe grali wprost koncertowo, na stronie internetowej katalońskiej gazety został zamieszczony materiał wideo, gdzie w pigułce przedstawiono tylko tę kanonadę Katalończyków. Największą klasę w ekipie z Camp Nou przejawili dziś Leo Messi, Luis Suarez i Xavi, gdzieś w cieniu ich pozostał Neymar. ''Marca'' pisze o ''przytłaczającym tercecie'' MSN, dwaj geniusze i niezłomny walczak uzbierali w tym sezonie już 102 gole, przebili tym samym osiągnięcie tria Eto-Henry-Messi, które dobrnęło do granicy stu trafień, przekroczyć ją zdołała jednak trójka Latynosów. Licznik w meczu z Getafe zatrzymał się na sześciu golach, Barcelona bowiem nie chciała już zupełnie deklasować i przybić i tak poważnie zatrwożoną drużynę ''Azulones'', czyli ''Niebieskich''.

Kiedy Levante na otwarcie ubiegłego sezonu poległo na Camp Nou 0:7, a po pierwszej połowie w bagażu miało już sześć goli, trener Joaquin Caparros wcale się nie pieklił. Przyszedł na konferencję prasową trochę zniechęcony, ale żeby rozładować przejmującą atmosferę po tak dotkliwej, wręcz sromotnej porażce rzucił w stronę zgromadzonych dziennikarzy:'' przyjechaliśmy dziś do dentysty, wizyta nie była przyjemna, ale w kolejce czekają następni''. Tym razem demolowane było Getafe, a ów dentysta wcielił się w sadystę.

Tym którzy uważają, że siła Barcelony opiera się wyłącznie na magicznym tercecie z Ameryki Płd, byłbym skłonny przyznać rację, ale ponieważ zdarzają się takie momenty, w których także inni potrafią chwycić za stery tego bolidu z Katalonii i wrzucić najwyższy bieg, nie do końca takie opinie podtrzymuję. Xavi to piłkarz, który nie kładzie nacisku na finezję i polot, on nad efektowność przedkłada efektywność, jednak bywa i tak, że potrafi ująć swoim niewątpliwym kunsztem najbardziej wybrednych. Jeśli strzela pięknego gola lub inteligentnie strąca piłkę na gola dla kolegi, jakiekolwiek słowa są zbędne, to trzeba podziwiać na własne oczy, bez kwitowania owego recitalu nawet słusznie patetycznymi frazami. Pep Guardiola kiedyś apelował, by nie pisać wciąż o geniuszu Leo Messiego, bowiem to coś tak unikalnego, że trudno to objąć rozumem i wyrazić słowami, a wieczna perora staje się coraz bardziej schematyczna.

W Barcelonie jest wojownik z krwi i kości. Luis Suarez, do którego początkowo miano wiele zastrzeżeń, wchodzi w fazę rozkwitu. Jego pierwszy sezon w Barcelonie usłany jest różami, naznaczony pasmem samych sukcesów. Kiedy Neymar trafiał na Camp Nou, drużyna trwała w letargu, a Brazylijczyk mógł żałować, że trafił na moment tak krytyczny dla Katalończyków, jednak dziś może kraśnieć z zadowolenia, razem z Messim i Suarezem tworzą zabójczy tercet, siejąc zamęt w szeregach obronnych najmocniejszych nawet rywali. Suarez często jest łapany na spalonym, upada też na murawę, nie ma dostatecznie skoordynowanych ruchów, ale mimo wszystko liczne walory przysłaniają jego mankamenty. Potrafi ''łupnąć'' z dystansu, a także efektownie dryblować, mimo że nikt nie podejrzewałby go o to. W końcu z pozoru to prosta konstrukcja piłkarska, a jednak czasami budzi się w nim postać nietuzinkowa, pieczołowita wymiana krótkich podań wciąż nastręcza mu trochę trudności, ale z zapałem szlifuje ten element gry, poza tym to Barca dostosowuje się do Urugwajczyka, a nie on do niej. Drużyna kiedyś nie myśląca nawet o kontrowaniu rywali, dziś ma ten atut w zanadrzu, co znacznie poszerza wachlarz możliwości w ofensywie.

Media katalońskie jakiś czas temu ujawniły, że Leo Messi umówił się z Luisem Suarezem, iż będzie grał na skrzydle, by oswobodzić Urugwajczyka w strefie środkowej, tak by ten obsadzał pozycję nominalnego napastnika, plan się powiódł, ale wygląda na to, że Messi jeszcze lepiej czuje się w centrum boiska. Ostatnie dwa mecze Barcelony były piłkarską poezją, oglądaliśmy może nawet namiastkę tej legendarnej drużyny Pepa Guardioli.

Przed potęgą Barcelony głowy pochylili dziś wszyscy dziennikarze w Hiszpanii. Trudno się dziwić, kiedy Cristiano Ronaldo notuje spadek formy, Leo Messi wskakuje na zupełnie niebotyczny poziom. Ten ''nadpiłkarz'' osiąga pułap niedostępny dla zwykłych śmiertelników i tylko jemu należą się brawa, wszak Luis Enrique ma ograniczone panowanie nad swoim asem, to Messi wybiera, gdzie ma ochotę grać i drużyna ma tym ogromnie zyskuje. Leo tętni życiem, jest głodny piłki, ''Mundo Deporivo'' podaje, że dziś pierwszy raz wykonał rzut karny w stylu słynnego Panenki, choć od Barbary Bardadyn z ''Przeglądu Sportowego'' dowiedziałem się, że kiedyś w meczu reprezentacji Argentyny również dokonał tej sztuki. Tak czy owak bez dwóch zdań był to przejaw nonszalancji, ale przede wszystkim piłkarskiej klasy i wielkiej odwagi. Cała Barcelona jest odważna, silna i można by tak epatować tymi podniosłymi słowami, teraz jednak trzeba przede wszystkim współczuć rywalom Katalończyków.

Czasami ''zawiesza się'' Neymar, innym razem Suarez ma problem z prostym kopnięciem piłki, jednak w drużynie jest też nieoceniony Messi, którzy przetrzyma tę chwilę pewnej dekoncentracji swoich kolegów i z uśmiechem na ustach zacznie swój spektakl.

Piłkarze Barcelony zadają sobie morderczy wysiłek, chodzi o ten niesamowity tercet graczy z jakiejś odległej i bliżej nieznanej galaktyki futbolowej, jednak rotacje są niepotrzebne, jeśli drużyna ma frajdę z gry i chce cieszyć kibiców.


poniedziałek 27 kwietnia 2015

''Chicharito'' Hernandez w minionym tygodniu strzelił aż trzy gole, pod nieobecność Karima Benzemy to jego gra najbardziej rzuca się w oczy jeśli chodzi o piłkarzy Realu Madryt, Carlo Ancelotti po dwóch trafieniach swojego wiecznego rezerwowego w meczu z Celtą pokusił się o niespodziewaną deklarację. Mianowicie stwierdził, że pozycja Meksykanina w drużynie obecnie jest niepodważalna. Czy włoski trener ma wyrzuty sumienia, po tym jak zesłał ''Chicharito'' na ławkę rezerwowych? Meksykański napastnik nie żywi do niego urazy, a ta futbolowa banicja tylko podrażniła jego dumę i uwolniła nowe pokłady energii. Snajper rodem z Meksyku ma niespożyte siły, na boisku biega bez wytchnienia, chce być wszędzie, najważniejsze jednak, że zaczął strzelać jak natchniony. Tak czy inaczej, kiedy do gry gotowy będzie Karim Benzema, czyli jeden z trójki ''nietykalnych'', najprawdopodobniej trener poświęci ''Chicharito'' kosztem Francuza, a jego ciepłe słowa pod adresem Javiera Hernandeza okażą się mrzonkami.

W białej części Madrytu przed meczem z Celtą kibice trwali w niepewności, przez myśl mogły im przemknąć najczarniejsze scenariusze rywalizacji na Balaidos. Dziennik ''Marca'' wyczulał graczy Realu na liczne atuty Celty:''totalna presja''-to znamienny tytuł z niedzielnego wydania madryckiego pisma. Real ostatecznie uporał się z drużyną z Galicji, pokonał ją 4:2, ale nie pozostawił po sobie dobrego wrażenia. To Celta atakowała z furią, jednak przez hurraoptymizm i lekkomyślność swoich piłkarzy z formacji ofensywnych musiała uznać wyższość rywala. Gracze z Vigo przeprowadzali frontalne ataki na bramkę Ikera Casillasa, jednak nie kwapili się do bronienia własnego pola karnego gdy Real znalazł się w natarciu. Aby pokonać Królewskich trzeba osiągnąć pewną równowagę między obroną i atakiem, niestety Celta grała futbol beztroski, nie była drużyną zbilansowaną, więc gracze Carlo Ancelottiego rozrywali na strzępy tę pocieszną obronę. 

Real nie urzekł nas swoją grą na Balaidos, ale James Rodriguez znowu pokazał, że absencja Luki Modrica wcale nie musi być pierwszym krokiem ku upadkowi. Jego dwójkowa gra z ''Chicharito'' przy drugim golu mogła zaimponować, przypominało to coś na kształt futbolowego misterium, absolutnej perfekcji boiskowej. Wydawało się, że Modric będący łącznikiem między obroną i atakiem nie zostanie zastąpiony, a jednak James świetnie wyręcza chorwackiego króla środka pola. Gdyby jeszcze Isco mu dorównywał, kibice Realu byliby rozpieszczani aż zanadto, jednak młody Hiszpan notuje gwałtowny spadek formy, ostatnio nie dość, że ma mizerne statystyki, to jeszcze jego gra jest właściwie niezauważalna. Cristiano Ronaldo jest pazerny na gole jak mało kto, ostatnio można było zaryzykować tezę, że Leo Messi w pogoni za rekordami jest w stanie narazić na przeciążenie własny organizm. W rewanżowym meczu LM z PSG poruszał się po boisku jak śnięty, bardzo apatycznie, być może jego ciało zaczęło zdradzać wyraźne symptomy przemęczenia, Messi jednak mimo przemożnego głodu goli, nie jest aż tak chorobliwie zdeterminowany, by trafiać do siatki, jak Portugalczyk. Wczoraj Ronaldo mógł być lekko sfrustrowany, bowiem to ''Chicharito'' wchodził w jego sektory boiska, to on nie miał żadnego respektu dla gwiazdora. Cristiano raz świetnie wymienił piłkę z Meksykaninem i był o włos od strzelenia gola, ale trafić się nie udało, a dla niego to ogromny ból. Poza tym w drugiej połowie meczu z Celtą zniknął z pola widzenia już zupełnie, piłkarz tej klasy, aktualny laureat Złotej Piłki, nie może mieć takich przestojów.

Real Madryt w starciu z Celtą został zepchnięty do rozpaczliwej obrony. Ani przez moment nie kontrolował tego meczu, może po strzeleniu czwartego gola, lekko ostudził zapędy gospodarzy, ale ci po chwili znowu ruszyli z impetem i  szczęście Ikera Casillasa, że jego bramka pozostała już niezadraśnięta do końca. Carlo Ancelotti zaordynował dwie zmiany, które potęgowały wrażenie, z jaką bojaźnią nastawił się na końcowe minuty tego trzymającego w napięciu spotkania. Pepe i Arbeloa za Chicharito i Jamesa, Carletto bał się Celty, choć jego najwięksi zwolennicy mogą powiedzieć trochę na usprawiedliwienie, że chciał, by kibice zgotowali owację dwóm najlepszym piłkarzom wczorajszego wieczora.

Trener Espanyolu Sergio powiedział, że powalczy z Barceloną o zwycięstwo, a ewentualną wiktorię zadedykuje Realowi Madryt. Zwyciężyć się nie udało, Barca zmogła lokalnego rywala 2:0, Leo Messi z głębi boiska posyłał bajeczne piłki do partnerów, więc o zmęczeniu genialnego Argentyńczyka nie może być mowy, nagromadzenie wielu spotkań w tak krótkim czasie musiało sprawić, że raz zawiedzie, zagra nie na swoim optymalnym poziomie, jednak przeciw Espanyolowi podziwialiśmy najbardziej oszałamiający pokaz geniuszu w jego wykonaniu. Razem z Neymarem niszczyli blok obronny ''Papużek'', pierwsza połowa tego meczu okraszona była polotem i finezją, jakie oferowali nam Katalończycy. Andres Iniesta i tym razem zagrał dość poprawnie, jednak nie zmienia to faktu, że jego kariera od około dwóch lat blednieje i Don Andres chyba nie zdoła jej już przywrócić dawnego blasku, od piłkarskiej agonii Iniesty i Xaviego już raczej nie ma odwrotu, obaj są graczami ze wszech miar zasłużonymi, ale także... wysłużonymi.

PS. W jednym z poprzednich tekstów pisałem o czterechsetnym golu Leo Messiego. W niedzielę jednak ''Marca'' podała, że dopiero gol strzelony Espanyolowi był tym historycznym trafieniem. Są różne źródła, nie wiem, które są bardziej wiarygodne, w każdym razie gwoli ścisłości i by nie przekłamywać faktów, odnotowuję informację kolportowaną przez madrycki dziennik.


Przetrzebiony Real i bojowo nastawione Atletico. Taka mieszanka wybuchowa generowała wielkie emocje już kilka godzin przed pierwszym gwizdkiem arbitra na Santiago Bernabeu. W ostatnich miesiącach Real na czas starć z Atletico pogrążał się w konwulsjach, notorycznie doznawał czarnej rozpaczy. Tym razem jednak wreszcie wygrał, Królewskim udało się przełamać tę niemoc w starciach z lokalnym konkurentem, kiedyś powszechnie wyszydzanym, będącym drużyną dla której mecze przeciw Realowi z zasady były równoznaczne ze swego rodzaju traumą, teraz to Rojiblancos stali się dla bogatego sąsiada, śniącego o odtworzeniu ery galaktycznej, rywalem uprzykrzonym. Do pokonania Atletico wystarczył jeden gol, bohaterem Madrytu został Chicharito Hernandez, którego wkład w to odniesione w bólach zwycięstwo był może nawet największy. James Rodriguez momentami przejawiał kunszt techniczny, miał znakomity przegląd pola i kontrolę nad boiskową materią. Kolumbijczyk naznaczył swój występ cechami, jakich można by się doszukać u prawdziwego lidera. Pod nieobecność Luki Modrica, to on przejął batutę nad drużyną, największy splendor spłynął jednak właśnie na Chicharito, to on spił śmietankę. Chociaż na pozór posłał tylko z bliska piłkę do bramki, wywołał euforię na Bernabeu. Jego kariera w Madrycie toczy się jednak w myśl dość enigmatycznego scenariusza, dotąd nie doczekał uznania u Carlo Ancelottiego. Mimo tego gola jego przyszłość w ekipie Królewskich wciąż jest bardzo niepewna.

Przed pierwszym meczem z Atletico Carlo Ancelotti stwierdził, że być może do awansu będą potrzebne dwa remisy. Wczoraj do remisu zabrakło kilku minut, dziennik ''Marca'' przypomina dziś o 93 minucie i 87, kiedy rzutem na taśmę gole dla Realu zdobywali odpowiednio Sergio Ramos i Chicharito. Pierwszy gol to finał Champions League, tę drugą bramkę Meksykanin zdobył oczywiście wczoraj. Javier Hernandez to być może w pewnym sensie postać tragiczna, wczoraj grał jak o życie, walczył zaciekle, z pasją i furią godną prawdziwego wojownika. Swoje mankamenty jeśli chodzi o techniczny aspekt gry maskował cechami wolicjonalnymi. Owszem, zmarnował trzy świetne sytuacje, zanim zdobył gola, ale liczyło się też to, że potrafił uzyskać dla siebie dogodną okazję, by zagrozić Janowi Oblakowi. Karim Benzema jest graczem o nieprzeciętnym talencie do piłki kombinacyjnej, odnajduje się przy tkaniu koronkowych akcji i prezentowaniu futbolu iście błyskotliwego, żeby nie być gołosłownym, odwołam się do bramki zdobytej przez Real w ostatnim El Clasico, tak czy inaczej napastnik jest rozliczany ze strzelania goli, co prawda Carlo Ancelotti nie ma zastrzeżeń do Francuza, ponieważ właśnie ta umiejętność rozgrywania piłki, ten zmysł do chwytania się niebanalnych rozwiązań jest u niego w cenie, niemniej sądzę, że futbol to gra, w której klasowy piłkarz ma obowiązek notować też dobre statystyki. Oczywiście przy wspomnianym golu Benzema błysnął asystą, więc to był pewnie trochę niefortunny przykład, chodzi bowiem o to, że Francuz nie jest nic a nic efektywny, efektowny jak najbardziej, ale jego skuteczność należy kwestionować.

Luka Modric to mózg drużyny, lider Realu, człowiek brylujący w dziale kreacji, tzw. reżyser gry, o ile mało wytrawny kibic powie, że architektem sukcesów Realu jest Cristiano Ronaldo ewentualnie trener Ancelotti, o tyle ktoś mający głębsze spojrzenie na futbol, takie opinie zbagatelizuje. Prawda jest bowiem taka, że Ronaldo nie istnieje bez środka pola, wczoraj próbował indywidualnych rozwiązań akcji, ale oddawał nieudane strzały, często wycofywał piłkę, przewracał się, był zdesperowany, dopiero w końcówce się ocknął i to co zrobił przy golu dla Realu można nazwać profesurą. Tak czy inaczej, gdyby nie James Real szamotałby się na połowie Atletico, Diego Simeone tym razem nie wymyślił misternego planu, albo to piłkarze realizowali nakreślone przez niego założenia taktyczne ad hoc. Gracze z Vicente Calderon okopali się wokół własnego przedpola i gdy nawet już przejmowali piłkę, nie kwapili się do ataków. Real dominował, ale nieskuteczność Chicharito sprawiła, że musiał drżeć do ostatnich chwil tego piłkarskiego thrillera. Isco drzemał prawie cały mecz, raz tylko popisał się swoim znakiem firmowym, czyli strzałem w stylu Arjenna Robbena, obsłużył też Chicharito, to była jedna z tych wybornych sytuacji Meksykanina, tak czy inaczej poza przebłyskami nie zachwycił, a przecież bynajmniej nie ironicznie jest nazywany ''Messim Madrytu''. Proszę zwrócić uwagę także na grę Toniego Kroosa, Niemiec nie ma tego błysku, określanego przez Hiszpanów jako chispa, zwykle podaje do tyłu, wystrzega się odważnych zagrań.

Przyszłość Javiera Hernandeza w Realu Madryt jest nad wyraz zagadkowa, Chicharito musi liczyć się z najgorszym. Carlo Ancelotti jest konserwatystą, wszyscy mają go za spokojnego, jowialnego wręcz pana w starszym wieku, ale w pewnych sprawach nie można z nim dyskutować. Swego czasu włoski trener powiedział, że nie śmie tknąć tercetu BBC, mimo iż ten z broni masowego rażenia przerodził się broń obosieczną. Dziennik ''Marca'' sporządził nawet stosowną ankietę, w której pytano respondentów o to, kogo by chętnie zobaczyli na ławce dla rezerwowych. Lwia część fanów Królewskich opowiedziała się za przerwą dla Garetha Bale'a, do dziś to w Madrycie gracz najbardziej kwestionowany, była jednak też spora rzesza kibiców, która wśród zmienników widziała Cristiano Ronaldo, najmniej oberwał Karim Benzema, co swoją drogą może być złą wróżbą dla Chicharito, jego chwila uniesienia w okamgnieniu ustanie, gdy do gry gotowy będzie Francuz. Real to klub trudnych kompromisów, święte krowy wciąż dobrze się trzymają, zawodzący ustawicznie Iker Casillas także ma monopol na granie.

To może być niewiarygodne, ale drużyna Diego Simeone nie była idealnie przygotowana pod względem motorycznym do starcia z Realem. Piłkarze Ancelottiego śmigali jak nakręceni od początku do końca wczorajszych zawodów, natomiast graczom Atletico szybko zabrakło pary. Może stąd ich pasywność, rozpaczliwa obrona prowadząca tak naprawdę donikąd, bo liczenie, że uda się wygrać serię rzutów karnych, jest niepomiernie ryzykowne.

Momentem kulminacyjnym wczorajszego meczu była chyba czerwona kartka dla Ardy Turana, mnie ta sytuacja szczególnie zaskoczyła. Symptomatyczny był obrazek, jak Turek z boiska niespiesznie schodził. Impulsywny asystent Diego Simeone-German Burgos przezywany co ciekawe od ''małpy'', facet jeszcze bardziej nerwowy niż jego szef, chciał rzeczonego Turana pocieszyć, widać było jak na dłoni, że ta czerwona kartka rozkleiła graczy Atletico, skoro nawet człowiek, który kiedyś zerwał się z ławki dla rezerwowych, by rzucić w stronę Jose Mourinho pewną nieprzyjemną wiązankę, szczerze bolał, Atletico ewidentnie się podłamało. Ten mecz jest końcem marzeń o kolejnej wspaniałej przygodzie Colchoneros. Real storpedował mocarstwowe szanse mniej utytułowanego rywala zza miedzy, jednak nie można powiedzieć, że Ancelotti i jego sztabowcy wymyślili zwycięską formułę na Atletico, przecież siedem wcześniejszych meczów było dla Realu swoistą gehenną, to ekipa Diego Simeone nauczyła się cierpieć, ale akurat tak się składa, że w poprzednich bojach derbowych na katusze skazani byli Królewscy.

Osobny akapit dla możliwości personalnych obu drużyn. Real ma wąską kadrę, na skutek tego wczoraj w środku pomocy grał Sergio Ramos, to też przejaw nieufności wobec Asiera Illaramendiego, dlaczego jednak do Madrytu sprowadzono tego piłkarza? Czy to była kolejna fanaberia prezydenta Florentino Pereza? Ancelotti swego czasu przyznał, że nie prosił klubowej wierchuszki o transfer Jamesa...


sobota 18 kwietnia 2015

Miniony tydzień miał być dla Barcelony nie tylko testem charakteru, ale też namacalnym sprawdzeniem piłkarskiej jakości. Na tle przeciwników europejskiej klasy Barca mogła istotnie zmierzyć swoją siłę. W zeszłą sobotę w Andaluzji drużyna Luisa Enrique odbyła ciężką przeprawę, twierdza Sewilla znowu nie padła, natomiast w środku tygodnia PSG nie podjęło nawet walki z Barceloną i już właściwie pogrzebało swoje szanse na awans do półfinału Champions League. Dziś Barca starła się na Camp Nou z Valencią, zwycięstwo miało być formalnością, tymczasem kataloński gwiazdozbiór momentami drżał przed styczniowym pogromcą Realu Madryt, ale ostatecznie odniósł zwycięstwo.

Te trzy arcyważne mecze obnażyły pewne ograniczenia Barcy, ale stały się też przyczynkiem do dość śmiałej konstatacji, że Real w tym sezonie ma nikłe szanse na przeskoczenie Katalończyków w tabeli La Liga. Jeśli Barca gra nawet źle, to dopisuje jej szczęście, coraz częściej uprawia futbol pragmatyczny, ale też wyrachowany.

Dzisiejszego popołudnia doświadczyliśmy wielu emocji piłkarskich. Starcie Barcelony z Valencią było reklamowane jako hit La Liga. Rzeczywiście, zasłużyło na taki status. Piłkarze Nuno ruszyli z bloków startowych jak rozjuszony byk, ale to Katalończycy okazali się torreadorem. Spontaniczna akcja rozpoczęta tuż po pierwszym gwizdku sędziego została jednak zduszona w zarodku, a proces przeniesienia piłki ze środka pola pod bramkę Diego Alvesa zajął ledwie kilkanaście sekund. Sergio Bosquets dostarczył piłkę Leo Messiemu, zaś ten obsłużył Luisa Suareza, nie upłynęła minuta, a Barca była już na prowadzeniu. Na pozór Valencia powinna ukorzyć się po takim ciosie, przecież ten gol spadł na nią jak grom z jasnego nieba, a jednak nie. Szybko poniesiona strata zamiast zdeprymować ludzi Nuno, wywołała u nich wzmożony wysiłek i determinację, by walczyć o gola wyrównującego. Wysoki pressing, wręcz dzikie doskakiwanie do rywali mogło przywołać porównanie ze sforą. Valencia miała rzut karny, miała też słupek, a Barca biedziła się pod własną bramką. Brazylijczyk Adriano słynie z pięknych strzałów z dystansu, które nieraz zamieniały się w cudowne gole, ale w defensywie jest strasznie niepewny, jednak nie tylko on naważył piwa, które co prawda po zmian stron gracze Barcy spijali, to przede wszystkim Gerard Pique nastręczył swojej drużynie bezlik trudności, obrońca ostatnio uznawany za lidera bloku defensywnego Katalończyków urządzał mały sabotaż na placu gry. To on sprokurował rzut karny, to on nieopatrznie wycofał piłkę do Claudio Bravo. Jego szczęście, że piłkarze Valencii mieli pecha.

Leo Messi mógł ukrócić tę ofensywę Valencii pod koniec pierwszej części spotkania, ale nie trafił czysto w piłkę, świetnie dograną przez Neymara i chyba dobrze, bo to by był szczyt niesprawiedliwości. Barca męczyła się z Valencią jak zagubiona drużyna Gerardo Martino, trzy lata dekadencji odwróciły tendencję w Barcelonie, spuścizna po Johannie Cruyffie, czyli kultowy styl gry nazywany tiki-taką zaczął ciągnąć się za ekipą z Katalonii jak kula u nogi. Pep Guardiola hołubił ową tiki-takę, odcisnęła ona wszak głębokie piękno na zespole z Camp Nou, Luis Enrique jednak nie miał sentymentów, poza tym takim romantykiem i dogmatykiem nie jest. Dziś Barca strzeliła dwa gole po kontratakach, były przejawy technicznego kunsztu i piłkarskiej estetyki na najwyższym poziomie, ale dryblingi Neymara, indywidualne mijanie rywali niczemu nie służyło. Strzelec pierwszego gola Luis Suarez znowu wpadał w pułapki ofsajdowe i nie potrafił sforsować obrony Valencii w pojedynkę, mimo że te szyki były dość luźno zawiązane. Nawet Leo Messi nieudolnie uciekał się do rozpaczliwych zagrań, komiczna próba uderzenia przewrotką czy strzał głową najdobitniej oddawały akty desperacji Katalończyków w konfrontacji z drużyną Nuno. 

Miarą fundamentalnej zmiany w sposobie gry Barcelony był przebieg boiskowych zdarzeń w pierwszej połowie dzisiejszego meczu. Valencia zdominowała środek pola, ale skoro najbardziej ofensywnym graczem w centrum boiska był Xavi, czemu się dziwić? Po wejściu na boisko w drugiej odsłonie rywalizacji Ivana Rakitica gra Barcelony znacznie się ożywiła, ale czy była to zasługa Chorwata, nie notował on nieszablonowych zagrań, starał się grać ostrożnie, to gracze Valencii biegali jak niezmordowani przez pierwsze 45 min batalii na Camp Nou, a nikt przecież nie ma niespożytych sił, to wyeksploatowanie ujawniło się z całą ostrością po przerwie. Neymar coraz częściej bawił się piłką, Barca podeszła trochę wyżej pod bramkę Diego Alvesa, ale to wciąż był futbol pośledniej klasy.

''Cierpienie lidera'' tytuł z ''Marki'' oddaje najdoskonalej obraz gry w starciu na Camp Nou. Kiedyś Barcelona nie umiała rozszczelnić potrójnych zasieków, wtedy mówiło się o jej cierpieniu. Dziś mamy nową definicję cierpienia, a zasadnicza zmiana sposobu gry sprawia, że najłatwiej pokonać tę nową Barcelonę, gdy ruszy się na nią z kopyta, bez respektu. Problem jednak jest i tak istotny, można grać brawurowo, ale mistrzów czyni wynik, wspomnienie po przegranych szybko zostaje zatarte, zatem do Katalonii można jechać jak na ścięcie. Media madryckie po niedawnym El Clasico dowodziły, że Real w starciu z Barceloną był drużyną lepszą, jednak miało to znaczenie marginalne, długi przerzut do Luisa Suareza i sprytne wykończenie akcji przez Urugwajczyka zniweczyły nadzieję Madrytu.

4 pkt plus pewne zwycięstwo w europejskich pucharach w trzech szalenie trudnych meczach i kluczowych w kontekście końcowych rozstrzygnięć jeśli chodzi o ligę hiszpańską i LM to wynik bardzo dobry. Nowa Barcelona także jest bardzo dobra, choć wolelibyśmy pewnie, by uwodziła kibiców trochę bardziej. Argentyńczyk Gerardo Martino zwierzył się swego czasu, że gdyby mógł cofnąć czas, zrobiłby w Barcelonie kompletny przewrót, to co w swojej kadencji skorygował, nie zdało się na nic. Drużyna potrzebowała głębokich reform, a nie delikatnego retuszu. Walec z Barcelony jedzie powoli, ale to wystarczy, by na drodze do mistrzostwa sukcesywnie zmiatać kolejnych rywali.

Luis Suarez nie musi grać ładnie, grunt że strzela gole. Neymar może mieć spadek formy i nie trafiać w bramkę, a swoimi nieraz efekciarskimi zagraniami wprawiać w stan irytacji kibiców, ważne że Leo Messi rozkwita. W ubiegłym sezonie człapał po boisku, ktoś nawet odważył się powiedzieć, że oszczędza się na mundial, była to jednak kiepska wymówka, dzisiaj Argentyńczyk znów ma wenę i wigor. Szturmuje bramki rywali w uniesieniu, nawet gdy drużyna srodze zawodzi, on odklei się od obrońców i odda kąśliwy strzał głową, chociaż wszyscy widzą, że jest wyjątkowo skromnej postury. To jest geniusz, który nie chowa się za drużyną, jak pewien Portugalczyk z Realu Madryt. Owszem, dzisiaj brakowało najlepszej wersji Messiego, ale i tak przejawiał na boisku inicjatywę, niestety Ronaldo zwykle liczy na ruch kolegów.

Valencia już w pierwszej rundzie sezonu napędziła strachu Barcelonie, dzisiaj również napsuła jej masę krwi, ale koniec końców doznała porażki. Siła uderzeniowa Katalończyków jest ogromna, w historii piłki chyba żadna z wielkich drużyn nie dysponowała aż tak potężnym arsenałem w linii ataku. Tercet barceloński robi na nas niesamowite wrażenie, dobrze że są jeszcze tacy, którzy umieją to wspaniałe trio, z lekko odstającym od brazylijsko-argentyńskiej pary Suarezem, zneutralizować, szkoda tylko, że już właściwie nikt nie umie ich drużyny pobić. Nawet Duch Święty, który dwa razy próbował ze swoimi chłopakami i nawet mu się powodziło, musiał poznać gorzki smak porażki.

Ta kolejka Primera Division to nie lada gratka dla piłkarskich buchalterów, wszyscy którzy rzeźbią cyferki w Excelu i podliczają gole Cristiano Ronaldo oraz Leo Messiego mają teraz używanie. CR7 nie wykorzystał rzutu karnego, obił słupek, a wiemy że z jedenastu metrów w zasadzie się nie myli. Tak czy inaczej jednego gola zdołał strzelić, niestety nie pierwszy raz zniesmaczył swoją ekspresyjną cieszynką po zdobyciu bramki. Są piłkarze, którzy potrafią zachować takt i pewną klasę, Ronaldo do nich nie przystaje. Leo Messi strzelił swojego czterechsetnego gola w barwach Barcelony, bez dzikiej radości, bo to nie zwierz, ale może o portugalskim strzelcu lepiej wyrazić się bardziej łagodnie? Zatem- Cristiano to po prostu troszkę nieokrzesany człowiek.

PS. Proszę szukać moich tekstów także na stronie pubsport.pl, na którą serdecznie zapraszam. Warto!


środa 15 kwietnia 2015

Pierwsza połowa wtorkowych derbów Madrytu przypominała rozpaczliwą walkę o przetrwanie. Piłkarze Realu przypuścili szturm na bramkę Atletico, a zawodnicy Diego Simeone odpierali ich zmasowane ataki tylko dzięki kapitalnym interwencjom Jana Oblaka. Dali się zdominować, ale w przerwie argentyński trener zdołał ich natchnąć i po zmianie stron ruszyli z impetem na Real, remis jest więc sprawiedliwy. Stadion Vicente Calderon przez pewien czas trząsł się wczoraj w posadach, ale koniec końców nie został zdobyty przez piłkarzy Carlo Ancelottiego. To już siódmy mecz z rzędu, w którym Atletico nie przegrało z Realem. Gwiazdy z Bernabeu mogą nabawić się kompleksów, aż dziw, że kiedyś to Los Colchoneros przezywano od sufridores, czyli cierpiętników.

Wtorkowe starcie na Vicente Calderon dało nam obraz tego, jak złudny i niewymierny może być wynik piłkarskiego meczu. Solą futbolu są gole, a w Madrycie nie padł ani jeden, mimo to z pełnym przekonaniem stwierdzam, że oglądaliśmy mecz porywający, prawdziwą piłkarską ucztę.

Taktyka nazywana ''cholismo'' to wizytówka Diego Simeone i jego piłkarzy. Charyzmatyczny Argentyńczyk wychodzi z założenia, że jego gracze mają zostawiać zdrowie na boisku, powinni emanować cechami wolicjonalnymi i zaciekle walczyć o każdą piłkę, o każdy skrawek boiska. Tą wolą walki są w stanie nadrobić mankamenty stricte piłkarskie. Tak więc wczoraj przecierałem oczy ze zdumienia, widząc w pierwszej części spotkania drużynę pogodzoną ze swoją niewdzięczną dolą, Atletico pozwoliło Realowi na zbyt wiele, oblężenie bramki Jana Oblaka mogło przyprawić o zawrót głowy. Tak czy inaczej Atletico nie pękło, przetrwało tę nawałnicę i mimo że nie pokazało szczególnie wyrafinowanego futbolu, oprócz efektownej akcji Ardy Turana, który w końcówce meczu zafundował swoim rywalom slalom, z nich robiąc sobie tyczki, nie zaznaczyli się niczym pięknym. Ale Atletico nie jest od piękna, Atletico jest od walki, Mario Mandżukic mocno poniewierany i prowokowany przez piłkarzy Realu szybko zarobił żółtą kartkę, ale Simeone go nie poświęcił. Zakrwawiony piłkarz do końca walczył na boisku jak lew. Oto jest motto Cholo: nigdy się nie poddajemy, zawsze wkładamy wiele wysiłku w swoją grę, choćby on nawet był daremny. Zwróćmy uwagę: drużyna Simeone już definitywnie odpadła z walki o mistrzostwo Hiszpanii, ale i tak nie składa broni.

Na Vicente Calderon w pierwszej połowie wtorkowych zawodów widzieliśmy najlepszą wersję Realu Madryt. Real zdominował środek pola, naskakiwał na rywali, zakładając wysoki pressing, by nie powiedzieć: obłędny. Nawet Sergio Ramos nieraz dopadał do przeciwników, przypłacił to co prawda paroma nierozważnymi zagraniami, ale w ostatecznym rozrachunku jego brawurowe interwencje były dla drużyny owocne. Gra Realu przypominała z grubsza to, co na ogół oferuje nam Atletico, we wtorek też zaoferowało, ale dopiero w drugiej odsłonie rywalizacji. Pierwsze trzy kwadranse należały do Królewskich, nieźle grał Gareth Bale, który na skrzydle parę razy dał się we znaki Rojiblancos, bez wątpienia Walijczyk był najlepszy spośród całego tercetu BBC, Cristiano Ronaldo wsławił się tylko źle wymierzonymi strzałami z rzutów wolnych, natomiast choć roli Karima Benzemy w kreowaniu gry nie należy deprecjonować, to wskutek swoich zakusów do rozgrywania zrobił on wakat w środku ataku, to tam brakowało człowieka, który by akcje wykańczał. Real dominował, ale najgroźniejsze sytuacje stwarzał po strzałach z dystansu, prawdziwe ostrzeliwanie bramki Oblaka nie dało jednak Królewskim prowadzenia, a kreatywny środek pola nie mógł wedrzeć się z piłką w pole karne być może przez pasywność Ronaldo i mało błyskotliwą grę Garetha Bale'a, Benzemy nie liczę, bo on wałęsał się gdzieś koło Jamesa, Modrica i Kroosa. Oczywiście Francuza nie można ganić, bo pewną przewagę jednak zrobił w strefie ataku, tym niemniej nie brał on udziału w żadnej z najbardziej obiecujących akcji Realu.

Cristiano Ronaldo znowu zawiódł. Był taki czas, że Leo Messi przeżywał osobistą gehennę w meczach z Atletico, z czasem jednak zaczął urywać się obrońcom kierowanym przez Diego Simeone i dziś jest dla nich nieuchwytny, powoli z ofiary przemienia się w kata. Ronaldo przeciw Atletico wciąż ma złą passę, jedyne co mu wychodzi w starciach z mniej utytułowanym sąsiadem, to teatralne pady na murawę. Nie wnosi wiele do gry, w mojej opinii można już pokusić się o stwierdzenie, że znalazł się w stanie letargu. Messi taki okres przeżywał około dwa lata, stracił swoją szybkość, tę umiejętność dryblowania w największym gąszczu nóg, ale ostatnio jest jak nowo narodzony, teraz trafiło chyba na Cristiano. Portugalczyk nie stara się już nawet zwodzić rywali dryblingami, często strzela na wiwat, powinien się cieszyć, że Florentino Perez sprowadził na Bernabeu Jamesa i że u jego boku grają tacy piłkarze jak Modric i Kroos, a w odwodzie jest jeszcze co ciekawe najbardziej kreatywny wśród graczy Realu-Isco. Gdyby nie oni, Ronaldo nawet Granadzie pięciu goli by nie strzelił.

Ancelotti nie chciał w meczu z Atletico eksperymentować, ustawienie 4-4-3 jest dla niego świętością. Ktoś może mieć obiekcje, bo pewnie lepiej byłoby zagęścić środek pola i Bale' a posadzić na ławce, a w jego miejsce do gry desygnować Isco, ale po co ta akademicka debata, Carletto jest uparty i nic się nie zmieni.

Myślę, że Realowi brakuje trochę gracza o charakterystyce Angela Di Marii, takiego który pójdzie czasami na przebój, owszem, chociażby Isco potrafi popuścić wodze fantazji i zagrać wprost olśniewająco, ale brakuje mu tej umiejętności radzenia sobie pod bramką, strzelania goli, pozostali gracze środka pola w drużynie Ancelottiego również mają problem z poważnym zagrażaniem bramce rywala. Lubują się w dostarczaniu najbardziej ofensywnym piłkarzom dopieszczonych podań, a czasem powinni też sami pokusić się o gola.

Rok temu Atletico było zmorą Barcelony, grupa futbolowych rozbitków zjawiła się na Calderon pod kierunkiem Gerardo Martino, Los Colchoneros zmogli Barcę, a fani z Katalonii przeklinali ekipę Diego Simeone. Jednak tamta Barcelona znajdowała się w stanie dekadencji, natomiast dziś jest w uderzeniu i Atletico jej niestraszne. Obecnie to piłkarzom Realu może jawić się w koszmarach sennych.

Odnowiona Barcelona Luisa Enrique w Parku Książąt zrobiła miazgę z PSG, zgniotła drużynę z Paryża. Barca nauczyła się wygrywać dzięki swego rodzaju wyrachowaniu, boiskowemu cwaniactwu i potrafi to robić najmniejszym nakładem sił. PSG przestraszyło się kolosa z Katalonii. Grało apatycznie, bez woli walki, wyglądało to tak jakby piłkarze Laurenta Blanca od początku meczu jechali na oparach. Zwycięstwo 3:1 Barcelony chyba już rozstrzyga kwestię awansu na korzyść przedstawicieli hiszpańskiej piłki. W środę show ukradł Jan Oblak, media madryckie przypisywały mu zasługi za to, że Atletico nie straciło gola na Calderon mimo bombardowania zafundowanego przez Real, dziś na czołówki gazet trafił Luis Suarez, piłkarz wciąż niezupełnie kompatybilny z barcelońskim stylem gry, ale coraz bardziej umacniający swoją pozycję na boisku. Urugwajczyk wirtuozem piłki nie jest, więc Luis Enrique ceni go przede wszystkim za niesamowity chart ducha i niezłomny charakter. Suarez wreszcie wyzbył się pospolitych manier, nie wdaje się w różne scysje na murawie. Wczoraj biegał jak nakręcony, ale często na darmo. Bezsensowne pokonywanie długich dystansów może być przejawem desperacji, Leo Messi najczęściej szuka podaniami Neymara, Suarez może domagać się, by dano mu piłkę, ale wszyscy wiedzą, że nie będzie on wprowadzał w zakłopotanie obrońców rywali z takim wdziękiem jak Neymar właśnie. Czasami jednak coś mu się uda, dwa gole na Etihad Stadium i kolejne dwa wczoraj w Paryżu potwierdzają jego klasę. Spektakularne szarże Suareza wbiły w fotel wszystkich, a David Luiz patrzył na jego solowe popisy ze smutkiem, ale też bezradnością. Aż wierzyć się nie chce, że obrońca trenujący w reprezentacji Brazylii pod ręką Luisa Felipe Scolariego mógł zaliczyć takie klopsy. Nie można jednak go obarczać winą z najwyższą surowością, każdemu może się zdarzyć jakaś wpadka, lepiej podkreślić niewątpliwy instynkt zabójcy Suareza. Tak czy inaczej wydaje się, że aby Barcelona była drużyną w pełni kompaktową i aby wszystkie tryby się zazębiały jak w dobrze naoliwionej maszynie, w Barcy zamiast El Pistolero musiałby być Kun Aguero, on nadaje na tych samych falach, co Leo Messi, poza tym jest znacznie bardziej kreatywny niż Urugwajczyk. Sądzę, że dziś to najlepszy napastnik na świecie.

Barcelona nie grała na maksymalnym poziomie zaangażowania, co wystawia złe świadectwo PSG, bo tak grać nie musiała, niemniej wciąż widać, że Luis Enrique nie ma mocy w środku pola. Andres Iniesta przemyka przez płytę boiska niepostrzeżenie, Xavi Hernandez co prawda wciąż potrafi perfekcyjnie regulować tempo gry, jak choćby wczoraj, nie jest to jednak ten sam geniusz, co przed laty.

PS. Zacząłem współpracę z portalem pubsport.pl, zapraszam do odwiedzania tej interesującej strony traktującej o sporcie, nie tylko o futbolu.


Copyright © 2024 - Sport okiem młodego adepta sztuki dziennikarskiej