niedziela 12 października 2014
Mecz z Niemcami udowodnił, że piłkarska reprezentacja Polski sięgnęła dna od którego można się jeszcze odbić. Na naszych oczach pisze się historia, dotąd w polskiej piłce za każdą porażką stała jeszcze jedna-boleśniejsza. Teraz doświadczamy najpiękniejszych chwil w kibicowskim życiu. Dotąd opłakiwaliśmy niepowodzenia, z mozołem wypatrując sukcesów, teraz na moment mamy prawo poczuć się piłkarsko dowartościowani. Polska wygrała 2:0.

[more]

Niemiecka solidność, wirtuozeria dawniej do Niemców nie podobna, a także wytrenowane niemal perfekcyjnie schematy, to wszystko padło pod naporem polskiego pragmatyzmu i wyrachowania. Nowo kreowani mistrzowie świata przewyższali we wczorajszym meczu naszych kadrowiczów pod względem kultury gry o lata świetlne, ale futbol to nie łyżwiarstwo figurowe ani skoki narciarskie, wrażenia artystyczne schodzą tu na dalszy plan, styl gry przybliża do zwycięstwa, ale w żadnym wypadku nie zapewnia sukcesu.

Jan Tomaszewski przed meczem apelował, by trener Adam Nawałka zestawił blok obronny skoncentrowany na obronie wyniku, który zastanie przed pierwszym gwizdkiem arbitra. Wybitny bramkarz przekonywał, że nie można ruszyć na Niemców frontalnie, bo to grozi katastrofą i Polacy nie rzucili się piłkarzom Joachima Loewa do gardeł, tylko założyli potrójne zasieki, by przy nadarzającej się okazji poskromić pewnych siebie faworytów. Adam Nawałka nie oszalał, wiedział że aby ustrzec się przed porażką nie wolno pozwolić sobie na utratę gola. Planem minimum był remis. Nawałka i tak sporo ryzykował, jeden nerwowy ruch, chwila zawahania czy nieuwagi i cały plan na ten mecz byłby kwitowany zmasowaną krytyką. Ale wczoraj Polakom dopisywało szczęście, Niemcy mieli swoje sytuacje, mało tego, trudno je nawet wszystkie sobie przypomnieć, tym niemniej Polacy zawsze odpierali zagrożenie, raz z pomocą przyszła nawet poprzeczka. Przy tym Niemcy nie grali ani przez chwilę desperacko, do końca batalii na Stadionie Narodowym dopieszczali każde zagranie, dbali o detale, a mimo to cały czas mieli pod górkę. Wojciech Szczęsny dwoił się i troił, momentami bronił jak w transie, pod koniec spotkania dobijał wręcz Niemców swoimi brawurowymi interwencjami.

I pomyśleć, że Niemcy dosłownie przed momentem taranowali Brazylijczyków jak walec, deklasując ich siedmioma golami. Wtedy grali z finezją i odrobinę umilając mecz kibicom rozdzierającym szaty nad niedolą  graczy Luisa Felipe Scolariego. Niemcy przez lata opierali się nowym trendom, które wyznaczały kierunek w światowej piłce, byli wierni własnym pryncypiom, w ich naturze leżała siermięga i brzydota, po trupach do celu, cokolwiek się działo taka zasada przyświecała im niezmiennie. Dziś jednak idą z duchem czasu, rezygnując z typowo siłowego futbolu na rzecz cieszenia oka przeciętnego odbiorcy meczów ze swoim udziałem. Kto wskazał im tę drogę? Być może Pep Guardiola, człowiek zakochany na zabój w plątaninie mikropodań wobec których przeciwnicy stają się biernymi obserwatorami. Tak więc, można śmiało powiedzieć, że Niemcy wczoraj zginęli od własnej broni, to oni bowiem nadawali tempo grze, napędzali swoje ataki z zacięciem, ale bez wkalkulowania opcji awaryjnej na wypadek, gdyby losy spotkania nie układały się im po myśli. To była sztuka dla sztuki, nic więcej.

Oczywiście, kiedy promieniejemy w geście triumfu powinniśmy wziąć poprawkę na to, że Niemcy przylecieli do Warszawy w lekko okrojonym składzie. Zabrakło między innymi reżysera gry- Mesuta Oezila, ale niemiecka ofensywa przy tych absencjach i tak wyglądała imponująco. Na boisku też nie było między poszczególnymi graczami niedociągnięć. Wszystkie tryby tej machiny u steru której zasiada Joachim Loew funkcjonowały w jak najlepszym porządku, bo czego Niemcom zabrakło? Co mogą sobie zarzucić? W normalnej sytuacji gole trafiłyby na ich konto i to pewnie nie dwa, w zwykłych okolicznościach powinien paść grad goli dla naszych zachodnich sąsiadów, ale nie padł żaden.

Misja Adama Nawałki nie musi być wyzwaniem ponad siły piłkarzy i samego trenera, ale po jednym obiecującym meczu nie należy upatrywać cudotwórcy w selekcjonerze naszej reprezentacji. W reprezentacyjnej piłce mało jest drużyn, które na triumf z potentatem czekałyby tak długo. Po ''wyczynach'' reprezentacji prowadzonej przez Waldemara Fornalika i początku kadencji trenera Nawałki zwycięstwo nad Niemcami jest cenne nie tylko z puntu widzenia historycznego, nie muszę chyba przypominać, że to pierwsza w historii naszej piłki wygrana z Die Nationalmanschaft, ale też pod względem psychologicznym. Taki mecz może odbudować morale drużyny walczącej z dolą wiecznych cierpiętników. Wiktoria pokrzepi serca naszych graczy, którzy nie rozegrali może fantastycznego meczu, ale teraz właśnie mamy okazję przekonać się jak przeogromną siłę oddziaływania mają wyniki. Starcie z Anglią zremisowane 1:1 nie wzmogło w narodzie entuzjazmu, piłkarze czuli niedosyt i słusznie, bo zmarnowali fantastyczną szansę, by wkroczyć być może nawet na ścieżkę zwycięstw. Tamto spotkanie nie poderwało zawodników Waldemara Fornalika do walki o awans na mundial w Brazylii. Spotęgowało tylko frustrację, która z czasem targała drużyną bez jakiejkolwiek wiary we własne umiejętności. Fornalik został kozłem ofiarnym, a reprezentacja zsunęła się jeszcze niżej. Gdyby we wczorajszej rywalizacji Niemcy mieli lepiej ustawione celowniki, prawdopodobnie nie byłoby czego zbierać z boiska, ale futbol ma to do siebie, że raz wynagradza a raz karze. Czy jednak powinniśmy głęboko wierzyć, że właśnie dokonuje się zwrot ku lepszemu, skoro układamy scenariusze na koniec eliminacji po jednym meczu? Optymizm w naród znów wstąpił, byle tylko nie prysł wkrótce jak bańka mydlana.

Złośliwcy pewnie znowu wytkną Robertowi Lewandowskiemu, że potrafi strzelać gole dla Niemców, Niemcom nie starając się wystarczająco dobrać do skóry. Wolne prawo krytyków, żeby sztorcować Lewandowskiego, ale niech wszyscy mają na uwadze, że gdyby nie jego asysta przy drugim golu, klasyczna gra ciałem charakterystyczna dla klasowych napastników, drżelibyśmy o wynik do samego końca. Poza tym fakt, że Lewandowski strzela gole w Bayernie nikogo nie powinien zdziwić, zważywszy na ''żądła'' jakimi dysponuje klub ze stolicy Bawarii. Drużyna Pepa Guardioli przerasta swoich rywali z Bundesligi o kilka klas, nie dość, że gole mogą strzelać oprócz Lewandowskiego chociażby Robben i Mueller, to jeszcze gdy Polak się raz pomyli, na pewno będzie mógł naprawić swój błąd.

Trzy lata temu Franciszek Smuda znany z zamiłowania do futbolu na wskroś ofensywnego postawił wszystko na jedną kartę, poszedł z Niemcami na wymianę ciosów, mecz skończył się remisem 2:2, Wojciech Szczęsny również wtedy był dla naszych piłkarzy ratownikiem. Tamten mecz był ładniejszy, ale nie przyniósł zwycięstwa. Teraz jest święto, oby nie potrwało jednak za długo, wtorkowy mecz ze Szkocją jest nie mniej ważny.














sobota 4 października 2014
Paco Jemez wyznaje zasadę, że styl gry nie jest środkiem do celu, tylko celem samym w sobie. Można przegrać, ale pod żadnym pozorem nie wolno sprzeniewierzyć się własnym ideom. Trener Rayo Vallecano doskonale wie, że w sposób gry jego drużyny wpisane jest ryzyko klęski, nie waha się jednak postawić wszystko na jedną kartę. Widmo kompromitacji ciąży nad Estadio de Vallecas przy okazji każdej z wizyt Barcelony na tym kameralnym obiekcie. W trzech wcześniejszych starciach z Rayo Barca wbiła szesnaście goli, żadnego przy tym nie tracąc. Jednak z meczu na mecz napoczyna rywali coraz mniejszym ciężarem bramek. Dziś było tylko 0:2

[more]

Paco Jemez mówi, że po meczu, który, odpukać, spędziłby na obsesyjnej obronie dostępu do własnej bramki, spaliłby się ze wstydu. Więc nie podejmuje środków zapobiegawczych wobec rozbijającej jego drużynę, co mecz Barcelonie. Rayo to zresztą fenomen na skalę europejską, drużyna która odwraca trend, czyli twardo stoi przy swoim, mimo że większość zespołów mierząc się z Barceloną stawia przed własną bramką osławiony przegubowiec. Nie panikuje przed Katalończykami i robi stałe postępy. 0:7, 0:5, 0:4, 0:2. Wyniki może zawstydzające, ale rozmiary porażki sukcesywnie maleją. Niewykluczone, że już wkrótce Rayo pokusi się o coś więcej niż inkasowanie jak najmniejszego wymiaru kary.

''Przekonałem się, że dla piłkarzy liczą się tylko pieniądze'' mówił zmartwiony Paco Jemez, kiedy jego drużynę opuszczał Michu, a w ślad za nim nową drogę zawodową obrali Diego Costa, Piti i Raul Tamudo. Wszyscy trafili do silniejszych klubów, bo Rayo to tylko przystanek na drodze do wielkiej piłki. Rayo jest w każdym oknie transferowym przeczesywane, ruchy kadrowe burzą równowagę w klubie. Oprócz wymienionych wyżej najzdolniejszych graczy, którzy przewinęli się w najbliższej przeszłości przez malutki klubik z przedmieść Madrytu, pouciekali także inni, mniej zdolni, ale również stanowiący o sile drużyny.

Jeśli chodzi o historię meczów Rayo z Barceloną, to każde z trzech ostatnich spotkań, pomijając mecz dzisiejszy, miało jakieś smaczki. W sezonie 2012/13, kiedy trenerem Barcy był jeszcze Pep Guardiola drużyna niesiona furią po pechowym odpadnięciu z półfinału Champions League przeciw Chelsea, wyładowała sportową złość właśnie na Rayo, skończyło się na 0:7, a trener Sandoval zapewne nie posiadał się ze wstydu. Leo Messi strzelił wtedy dwa gole, ale kibice nie szczędzili mu słów krytyki po niewykorzystanym rzucie karnym w decydującej fazie Ligi Mistrzów. Argentyńczyk swoimi golami nie spłacił kredytu zaufania i nie odkupił win, a wysoko wygrany mecz był dla Barcy szczęściem w nieszczęściu.

Później było 5:0 za kadencji nieodżałowanego Tito Vilanovy, mecz miał szczególny charakter, bo po siódmej kolejce Barcelona była niepokonana, ale traciła gole zbyt łatwo. W tym meczu po raz pierwszy zespół zachował czyste konto i to był przełom pod tym względem.

Mecz z sezonu 2013/14 zapadł w pamięć niejednemu kibicowi, Barcelona pierwszy raz po sześciu latach i 316. meczach miała niższy procent posiadania piłki niż rywal, poza tym w owym meczu Pedro Rodriguez strzelił trzy gole, wszedł z ławki i dał prawdziwy koncert, do dziś nie powtórzył tamtego wyczynu, a nawet nie przybliżył się do tak wysokiego poziomu gry.

Dzisiaj więc po wcześniejszych kanonadach Barcelona była żądna kolejnych strzeleckich popisów, ale nie do końca się udało. Tiki-taka znowu szwankowała, a Barca oba gole zdobyła po długich podaniach z głębi pola, bramki te padły w niewielkim odstępie czasu, zatem można powiedzieć, że Katalończycy poszli za ciosem i szybko wybili z głowy piłkarzom Rayo marzenia o punktach. Mimo słabo zorganizowanej formacji defensywnej gospodarzy gracze Barcy często wpadali w pułapki ofsajdowe, nieudany występ zanotował Neymar, który chociaż wpisał się na listę strzelców, miał wiele wpadek. Popełnił błędy tak karygodne jak złe przyjęcie piłki czy nieprzypilnowanie linii spalonego itd. Słowem, wstyd. Leo Messi w drugiej połowie też grał dość przeciętnie, najdelikatniej rzecz ujmując. Trzy pudła z pewnością będą mu wypominane przez grono sceptyków, rozpatrujących każde niepowodzenie największego futbolisty naszych czasów. Wracając do Neymara, wydawać by się mogło, że jeśli Luis Enrique zdejmuje go z boiska powodem jest uniknięcie nadmiernej eksploatacji piłkarza, by ten mógł właściwie zregenerować siły na kolejne mecze. Tymczasem kiedy Neymar został zmieniony w niedawnym starciu z Levante obciążały go dwa pudła w wybornych wręcz sytuacjach. Dziś również powinien mieć coś na sumieniu. Pewnie, nie można go ganić z najwyższą surowością, bo aktualnie z siedmioma golami jest najlepszym strzelcem Barcelony, tym niemniej niedostatki w jego grze widać gołym okiem, jeśli jednak brazylijski as chce stanąć w jednym szeregu z Leo Messim, musi poprawić pewne elementy gry, przede wszystkim skuteczność, choć dzisiaj z tym akurat problemów nie miał.

Przed dzisiejszym meczem Paco Jemez wychwalał Xaviego Hernandeza pod niebiosa, był pełen podziwu dla pokory jaką żywi w związku z być może trochę urągającego jego klasie rolą rezerwowego. Dzisiaj Xavi zagrał od pierwszej minuty, nie zaliczył porywającego meczu, ale nikomu się to przecież nie udało. Messi-Xavi-Iniesta, to trio wystąpiło razem pierwszy raz w nowym sezonie, nie grali może często ze sobą, ale warte odnotowania jest, że w komplecie wybiegli na murawę stadionu Estadio de Vallecas. Ta trójka graczy jest bowiem symbolem złotej ery wielkiej Barcelony według Pepa Guardioli, a dziś rzadko ma okazję spotkać się na boisku pospołu.


czwartek 2 października 2014
Blamaż Realu Madryt w Bułgarii usuwa w cień pierwszą porażkę Barcelony pod wodzą Luisa Enrique. Koniec zwycięskiej passy drużyny z Camp Nou zbiegł się w czasie z meczem między Realem Madryt a Ludogorcem Razgrad, który Królewscy wygrali 2:1 w żenującym stylu.

[more]

PSG pod nieobecność Zlatana Ibrahimovica jawiło się jako chłopiec do bicia dla Barcelony, ale niesieni żywiołowym dopingiem tłumu kibiców zgromadzonych na Parc des Prences Paryżanie byli dla Barcy równorzędnym rywalem. Mimo pesymistycznych przewidywań fachowców nie ustawili skomasowanej obrony wzdłuż przedpola własnej bramki, dawali się we znaki Katalończykom, szarżując raz po raz niczym ułani. Doszło do precedensu, Barca pierwszy raz w sezonie momentami była zmuszona kontratakować, frontalne ataki gospodarzy nie siały wprawdzie niezwykle wielkiego spustoszenia w szeregach obronnych Barcelony, ale PSG z pewnością pokazało lwi pazur, zwietrzyło swoją szansę, okazało się, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Paryżanie nie czuli respektu wobec Barcy, pewnie zostali wyczuleni, że aby wygrać z hiszpańskim potentatem trzeba zneutralizować Leo Messiego i Messi rzeczywiście był pod pieczołowitą opieką obrońców PSG, ale zawsze się im wymykał, jednak i to nie pomogło Barcelonie. Tym razem kolektyw był kluczem do zwycięstwa, plejada barcelońskich megagwiazd nie weszła na pełne obroty, ale nawet gdy starała się błyszczeć, następowała szybka odpowiedź. Barcelona nie zdominowała meczu, to było starcie godnych siebie rywali.

PSG to jedna z niewielu drużyn w czołowych ligach Europy, w której z reguły od pierwszego gwizdka arbitra gra dwójka nominalnych napastników, nowoczesny futbol wyznacza tempo taktycznej ewolucji na szczytach europejskiej piłki, Francuzi jednak pozostają wierni swoim ideom. Zlatan Ibrahimovic i Edinson Cavani tworzą zabójczy duet snajperów, co jest ewenementem na skalę kontynentu. Obecnie chyba tylko Juventus spośród wielkich drużyn może poszczycić się firmową parą środkowych napastników. Z tym, że nie do końca, gdyż Carlos Tevez strzela gole, a Fernando Llorente pracuje na jego konto, absorbując uwagę obrońców. Tak więc podział ról jeśli chodzi o obu piłkarzy jest wyraźny, tym niemniej z grubsza można ich zaszeregować do systemu 1-4-4-2. Oczywiście o ile na papierze obaj są najbardziej wysunięci pod bramkę przeciwnika, o tyle de facto grają zupełnie inaczej. Jednak koniec końców ich zadania na boisku wpisują się w kanon ustawienia 1-4-4-2. gdzie obaj napastnicy przebywają blisko siebie. Taktyka Juventusu jest bliźniaczo podobna do myśli strategicznej dawnej Barcelony pod kątem gry Davida Villi z Leo Messim. Villa wówczas ściągał uwagę rywali, a Messi mógł robić swoje, czyli trafiać do siatki. Być może rola napastnika w omawianym ustawieniu jest niewdzięczna, ale trzeba mieć też na względzie, że dzięki tego typu grze rasowy kiler pola karnego może otwierać drogę do bramki gwieździe drużyny. Nie zawsze jest to zauważalne, ale trenerzy potrafią to docenić. Jeśli chodzi o Barcelonę, to za modelowy przykład takiej współpracy może uchodzić mecz sprzed dwóch lat w ćwierćfinale Champions League z Milanem, kiedy to Barcelona dokonała prawdziwej remontady, mimo że w pierwszym spotkaniu przegrała na San Siro 0:2, na swoim stadionie nie pozostawiła złudzeń, bijąc mediolańczyków 4:0. Leo Messi strzelił dwa gole, a wydatnie pomógł mu w tym David Villa, który na prośbę Argentyńczyka został desygnowany do podstawowego składu Barcy na ten mecz.

Jeśli chodzi o PSG, to przerabiamy trochę inny sposób gry, otóż w przeciwieństwie do Juventusu i Barcelony prowadzonej przez Pepa Guardiolę, a później świętej pamięci Tito Vilanovę napastnik najbardziej wysunięty podporządkowuje sobie drużynę, z kolei drugi snajper musi się do swojego partnera ze środka ataku dostosować, czyli polega to na tym, że Zlatan Ibrahimovic jest ponad wszystko, a Edinson Cavani rad nierad musi biegać po skrzydle wbrew swojej naturze. W praktyce wygląda to tak, że Laureant Blance pozwala na więcej lenistwa swojej największej gwieździe, mając świadomość, iż gdyby dwóch napastników grało w jednej linii, jeden z nich byłby najprawdopodobniej całkowicie bezproduktywny. W meczu z Barceloną Cavani więc nie odnajdywał się pod bramką w roli strzelca, tylko skupiał się na grze zespołowej. Chociaż nie był specjalnie efektowny, brylował skutecznością. Jeśli PSG ze Zlatanem gra w systemie 1-4-4-2, które później przechodzi w 1-4-2-3-1, to teraz obrało taktykę 1-4-6-0.

Po fantastycznym początku sezonu i solidnej grze obrony wydawało się, że Barcelona wreszcie wystrzega się swoich najcięższych grzechów, przez lata wszyscy na Camp Nou lekceważyli stałe fragmenty gry, a widać było jak na dłoni, że jest to pięta achillesowa Katalończyków. Tak stracili gola pozbawiającego ich tytułu mistrza Hiszpanii w sezonie 2013/14, tak tracą najwięcej bramek. Jeśli Atletico strzela ok. 80% goli ze stałych fragmentów gry, to Barca zapewne jest bliska osiągnięcia tego progu pod względem strat. W konfrontacji z PSG Barca straciła dwa gole właśnie w ten sposób, największym upokorzeniem było to, że jednego z nich strzelił mierzący zaledwie 165 cm Marco Veratti. Przy drugim golu straconym przez Barcelonę nie popisał się Ivan Rakitic, więc na nic się zdało, że przez większość czasu spędzonego na boisku rozumiał się z Leo Messim bez słów. Andres Iniesta zaś przez cały mecz był bezbarwny, ale to on błyskotliwym podaniem wypracował gola na 1:1.

Paradoksalnie jednak Barcelona nie zagrała źle na Parc des Prines, Leo Messi był wyróżniającą się postacią. Często cofał się w głąb pola, momentami grał za plecami Andresa Iniesty, jedynym piłkarzem, który bezapelacyjnie zawiódł był Pedro Rodriguez. W tej chwili Kanaryjczyk jest najbardziej bezproduktywnym graczem Barcy, jak w sezonie 2012/13 Alexis Sanchez. Zmasowana krytyka bez wątpienia deprymuje Pedro, ale to nie usprawiedliwia w żaden sposób tego wielokrotnego reprezentanta Hiszpanii, który nie spełnia pokładanych w nim nadziei, nic mu nie wychodzi.

Barcelona zagrała zatem dosyć dobrze, ale PSG-świetnie. Drużyna Laurenta Blance'a pokazała się z dobrej strony jeśli chodzi o kontrataki, tym niemniej nie zaniechała także gry w ataku pozycyjnym. Piłkarzy PSG piłka nie parzy, oni chcą grać atrakcyjnie dla oka, kiedy Real Madryt nawet w meczu ze skromniutkim Ludogorcem męczył się niemiłosiernie, będąc w obowiązku dyktowania tempa gry, PSG pokazuje jak prowadzić atak pozycyjny. Gracze Realu potrzebują wolnych przestrzeni, by rozpędzić się z piłką i przypuścić szturm na bramkę rywali. Jose Mourinho przekwalifikował Real na grę z kontry, Carlo Ancelotti chciał to zmienić, ale jego wysiłki zdały się na nic. O ile Cristiano Ronaldo zawsze będzie grał pięknie, o tyle lekko pokraczny Gareth Bale jest piłkarzem średnio wyszkolonym technicznie i w gąszczu nóg zupełnie się gubi. Mecz z Ludogorcem był dla Relu piekielnie trudny, piłkarze Carlo Ancelottiego mieli problemy z kreowaniem okazji bramkowych. Gdy Królewscy w trzech meczach strzelili osiemnaście goli, z czego sam Ronaldo-osiem, podniosły się głosy o odrodzeniu Realu Madryt, tymczasem należało powstrzymać się od tak pochopnych i kategorycznych opinii, o co osobiście nawoływałem w jednym z tekstów. Już mecz z Villareal w ostatniej kolejce PD był dość przeciętny w wykonaniu Królewskich i wcale nie mam na myśli drugiej połowy, kiedy gracze z Santiago Bernabeu wyraźnie się już oszczędzali na kolejne spotkania. Chwilowy przebłysk geniuszu Luki Modrica i klasyczny gol z kontrataku doprowadziły do zwycięstwa 2:0, sam styl jednak pozostawiał wiele do życzenia.

Kiedy w niedawnym meczu z Elche Cristiano Ronaldo bezczelnie wymusił rzut karny, niektórzy uznali to za jednorazowy wybryk wynikający z pazerności na gole, czy też niewinny przejaw sprytu oraz przebiegłości, ale gdy dosłownie chwilę później, w nieukładającym się po myśli Portugalczyka i jego kolegów spotkaniu z Ludogorcem, znów padł na murawę jak rażony piorunem, wzburzenie się nasiliło. Nic dziwnego, piłkarzowi tej klasy co Ronaldo nie wypada symulować. Gareth Bale już wyzbył się swoich dawnych zwyczajów, kiedy grał w PL był regularnie napominany przez sędziów żółtymi kartkami, po czasie najwyraźniej przejrzał na oczy, że robił źle. Real wygrał prawdopodobnie zasłużenie, choć Ludogorec nie dawał za wygraną i atakował odważnie, Królewscy mieli pod kontrolą to spotkanie. Ale niesmak pozostał.














Copyright © 2024 - Sport okiem młodego adepta sztuki dziennikarskiej