środa 4 czerwca 2014
W minionym sezonie rozgrywek klubowych stracił instynkt zabójcy, natchnienie wzniecane podczas masowego kąsania golami bezbronnych rywali na podobieństwo żarłocznej sfory wilków. Z głodomora żywiącego się w trakcie nałogowego upuszczania krwi przeciwnikom zmienił się w leniwego pasibrzucha, leżakującego w obecności kilkudziesięciotysięcznej widowni. O kim mowa? O najlepszym piłkarzu naszych czasów-Leo Messim.

[more]

Gracz kiedyś wynoszony do rangi przybysza zza światów, nagle może stracić swoją dotąd niepodważalną pozycję w wąskim gronie piłkarskich nadludzi. Aktualnie rodzi się intrygujące pytanie, czy zostanie obwołany zwykłym śmiertelnikiem? W tej chwili istnieją nawet ku temu podstawy.

Moim zdaniem sportowy zastój argentyńskiego geniusza powinien być utożsamiany z kryzysem Barcelony. Kiedyś w katalońskim klubie obowiązywało hasło:,,jak trwoga to do Messiego''. Leo w gniewie ratował swoją drużynę z każdej opresji, buchając golami jak smok ogniem. Były prezydent Barcelony ukuł nawet termin ,,Messidependenci'', czyli chorobliwej zależności zespołu od swojego lidera. Wszystko było w porządku dopóki, dopóty Messi odpłacał zaufanie kolegów perfekcyjnie. Kiedy jednak drużynę zaczął nękać wirus futbolowej impotencji, podniesiono larum, piłkarze wywiesili białą flagę. Los nie oszczędził nawet odpornego na wszystko niczym stal Leo. Piłkarz zanurzył się w głębi katalońskiej niedoli, której poziom gwałtownie zaczął się nasilać, zamiast stopniowo maleć. Kulminacją niemocy Barcy był zamykający miniony sezon pojedynek z Atletico Madryt, kończący pewien cykl dominatorów z Camp Nou. Szczególnie niepokojąca była statyczność Messiego, który, proszę wybaczyć mi kolokwializm, odfajkował cały mecz, wałęsając się po boisku jak nieproszony gość. Nie zbierał nawet bezpańskich piłek, będących premią dla wytrawnych łowców goli, jedynie truchtał, spędzając czas na niczym.

Jedynym meczem z poważnym rywalem, w którym Leo nie zawiódł, ba, spisał się na medal, było pamiętne spotkanie przeciw Realowi Madryt na Santiago Bernabeu, zresztą to był show całej drużyny z Camp Nou. W pierwszej połowie tamtego spotkania grano w myśl zasady:cios za cios. Andres Iniesta tym razem wykazywał się przytomnością umysłu i aktywnością przede wszystkim, rozdzielał piłki jak za dawnych lat, szkoda że to był tylko niewinny wybryk.

Wracając do Messiego, zdobył hat-tricka, ale nawet abstrahując od tego wyczynu, podkreślę że zagrał doskonale, miarą występu napastnika są zazwyczaj strzelane przez niego gole, jednak pomijając je, również widzę grę Leo w jasnych barwach. W tym właśnie Gran Derbi Messi zaimponował wolą walki, czymś, wydawać by się mogło, naturalnym, a jednak nie, w ciągu całego sezonu Argentyńczyk rzadko wkładał serce w mecze, zresztą nie trzeba było mieć sokolego oka, żeby to dostrzec. Jego dreptanie konfundowało zapewne większość entuzjastów futbolu.

Pamiętajmy, że w piłkarskim światku soliści rozbłyskują pełnym blaskiem dopiero po wkomponowaniu się w zgraną kapelę. Budowanie kolektywu wokół pojedynczych jednostek przypomina mi drogę donikąd. Drużyna piłkarska powinna być silna dzięki spójności podstawowej jedenastki, a nie wąskiej grupie graczy. Futbol to nie tenis, siła sprawcza konkretnego zawodnika jest w nim ograniczona. Rzesze fanów będących sercem za Barceloną sądzi naiwnie, że poczciwy Leo Messi zawsze wypełni rolę wybawiciela, czy też męża opatrznościowego drużyny, a są to bajki z mchu i paproci. Messi to też człowiek, wbrew przekonaniom osób myślących, iż jest niewyobrażalnie zaprogramowaną maszyną, czasami może mieć chwilę słabości, jednak nie wieczność, czy Luis Enrique wynajdzie antidotum na wyleczenie Messiego ze stagnacji?

A może warto się zastanowić nad doborem odpowiednich partnerów dla Argentyńczyka, chimeryczny Alexis Sanchez, słabnący z meczu na mecz Xavi, nieobliczalny Pedro nie są graczami perspektywicznymi, pytanie czy Messi takim jest? Barcelona cierpi teraz przez swoją obsesję czczenia tiki-taki, Pep Guardiola mówił niedawno, że przegra jeszcze niejeden mecz, ale filozofii gry się nie sprzeciwi, czy to aby nie jest błędne koło kreślone przez dłuższy czas dzięki wyznawcom jedynej słusznej koncepcji taktycznej?

Leo Messi lubi tiki-takę, Xavi wręcz uwielbia, Andres Iniesta także, może w tym tkwi problem? Czy sztandarowe postaci klubu będą w stanie wyrzec się swoich upodobań dla dobra drużyny? Tiki-taka nie może być pochowana do grobu natychmiast, ale nie może też mącić w głowie swoich pionierów, przysłaniając im wielość taktycznych rozwiązań.


niedziela 1 czerwca 2014
Kiedy Pep Guardiola poległ z kretesem w batalii o awans do finału Champions League, nie przeszło mu nawet przez myśl, by sprzeniewierzyć się kwestionowanej z coraz większym natężeniem filozofii gry, którą przy każdej okazji fanatycznie ubóstwia. Krytyka najbardziej wyrazistego stylu, ale równocześnie nader zawodnego byłaby dyshonorem, pogardą dla dzieła dosłownie przed chwilą frapującego najbardziej wybrednych koneserów futbolu.

[more]

W półfinale Champions League Bayern został rozmontowany, odprawiony z kwitkiem, obnażono jego wszystkie słabości. Real Madryt, uchodzi teraz za największego beneficjenta konfrontacji z niemiecką potęgą. Drużyna Carlo Ancelottiego nie była łaskawa, nasyciła się dopiero po zaaranżowaniu pięciobramkowej kanonady, ależ z niej łasuch! Jednak pod żadnym pozorem nie zachodźmy w głowę, apetyt ponoć rośnie w miarę jedzenia. Gdyby porażka Bawarczyków była mniej dotkliwa, pewnie żaden egzaltowany fachowiec nawet nie ośmieliłby się przemówić, by pomścić tiki-takę. Rzeczywistość napisała jednak inny scenariusz, motywów do sążnistej krytyki znaku firmowego Guardioli zebrało się pod dostatkiem.

Pep jest nazbyt zżyty ze swoją wizją piłkarskiego majestatu. Hołubienie jednego systemu wiąże się z zamknięciem w czterech ścianach własnego folwarku, zatrzaskując okno widokowe na świat. Guardiola jest do tego stopnia otumaniony manią wielkości tiki-taki, że nie w smak mu urozmaicenie taktyki elementami dotąd nieodkrytymi. Pep popadł w skrajność, jako spadkobierca Juppa Heyncessa, miał wziąć do rąk odpowiednie narzędzia, by zmodernizować i odnowić tę futbolową wersję imperium. Słowem, był zobowiązany dokończyć dzieło poprzednika. Heyncess wylał fundamenty, wzniósł nawet całą budowlę, przydzielając na odchodne Pepowi zadanie delikatnej kosmetyki, służącej docelowemu zakończeniu przedsięwzięcia.

Guardiola miał zgoła odmienną koncepcję budowy wielkiego Bayernu, zboczył ze ścieżki wyznaczonej przez poprzednika. z własnej woli obierając kurs po wyboistej drodze, która w najgorszym wypadku może go wyprowadzić na manowce. Aktualnie w europejskiej piłce nie ma drużyny mogącej się mienić wyróżnikiem idealnej. Taką miałaby szansę zostać hybryda Bayernu według Heyncessa i Bayernu a'la Guardiola, Pep chce żeby było inaczej.

Drużyny niemieckie od lat odznacza wyrachowanie, pragmatyzm, przebiegłość, skuteczność i chłodna głowa. Futbol totalny za kadencji Heyncessa uwzględniał te cechy. Walka w pocie czoła i fizycznym znoju przysłaniała finezyjne piruety z piłką najgenialniejszych wirtuozów brylujących obecnie na europejskich boiskach. Bayern sprzed dwóch sezonów nie grał pięknie dla oka, ale za to jakże skutecznie. W pamiętnych meczach z Barceloną Bawarczycy zaminowali piłkarzy z Camp Nou na własnym przedpolu, by później pogrążyć Barcę wianuszkiem goli zdobytych po dynamicznych akcjach w stylu Realu Madryt. Jeśli Guardiola zamierza nawiązać do tego złotego okresu, musi wzbogacić zubożałą tiki-takę.

Barcelona za kadencji Gerardo Martino incydentalnie grała na miarę oczekiwań, szczególnie znamienny był mecz z Rayo Vallecano w rundzie jesiennej, kiedy gigant z Katalonii po raz pierwszy od pięciu lat miał niższy procent posiadania piłki niż przeciwnik, gra z kontry prezentowała się doskonale, Barcelona rozgromiła ekipę z przedmieść Madrytu 4:0, oczywiście na tle tak przeciętnego rywala nie przystoi oceniać klasy drużyny. Tak czy inaczej, teraz aż się prosi, by zapytać czy jeśli Barca w starciach z Atletico zagrałaby podobnie, nie osiągnęłaby wyników premiujących awansem do półfinału Champions League? Dlaczego Katalończycy nie poszli za ciosem, nie zagrali w rosyjską ruletkę, skoro w ten sposób wbili aż cztery gole, nie tracąc żadnego? Eksperymentowanie jest pochodną ryzyka, a mierząc najwyżej, trzeba je podejmować. Czy lęk przed złością ludzi gloryfikujących tiki-takę bez względu na okoliczności, pchnął Barcelonę do hołdu dla tytułowych pryncypiów?

Pojęcie tiki-taki od jakiegoś czasu jest wyświechtane, systematycznie podlega niepokojącej dewaluacji, w futbolu sędzią osiągnięć drużyny zawsze będą wyniki, a nie wrażenia artystyczne i estetyka. Nawet jeśli dla niektórych kibiców katalońska myśl taktyczna jest miodem na serce, nie ma prawa być czynnikiem redukującym potencjał drużyny do minimum. Ale niestety tak jest, przez co niektórzy już dzisiaj cierpią katusze.

 


Wyposzczeni minionym sezonem naznaczonym traumatyczną posuchą trofeów, piłkarze Barcelony w nadchodzącej kampanii prawdopodobnie nie ustaną w zapale, by wynagrodzić rozjuszonym kibicom lojalność i wytrwałość w obserwacji piłkarskiej zapaści swoich idoli. Również Real Madryt stanie przed niebagatelnym wyzwaniem. Tym razem punktem docelowym królewskiego klubu będzie triumf na ligowym froncie.

[more]

Drużyna z Camp Nou do niedawna definiowana jako ósmy cud świata, coraz częściej zawodzi. Wycofuje się z placu boju, składając broń. Zapomina, że aby wygrać, trzeba najpierw przystąpić do walki. Świadomość własnych ograniczeń jest cechą ludzi pozbawionych wiary we własny sukces. Gracze Barcelony zdają się być nasyceni kolekcją trofeów zgromadzonych przed laty, mniemam że są usatysfakcjonowani ze swojego aktualnego statusu w europejskiej hierarchii.

Potrzebują od zaraz, jak ryba wody, trenera który ich zainspiruje do brawurowego odzyskania utraconej pozycji na kontynencie. Czy Luis Enrique okaże się odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu?

Piłkarze Barcelony powinni pamiętać, że nieruchome stanie w miejscu działa na ogół destrukcyjnie, drużyna wychodząc z takiego założenia, rozpoczyna marsz w głąb sportowego niebytu, kosztem planowanego wegetowania na określonej przez siebie niwie.

Oczywiście, szufladkowanie Barcelony jest grzechem niewybaczalnym, katalońska plejada gwiazd w zbyt znaczącym stopniu zasłużyła się dla futbolu, by teraz stawiać na niej krzyżyk. Wypada jedynie poddać w wątpliwość jej zagadkową przyszłość.

Aby zespół reaktywował jako twór genialny, trzeba go wystawić na próbę ognia, którą przetrwa lub której nie sprosta. Radykalne zmiany są konieczne i nieuchronne, jednak nie tyle w składzie personalnym, co w dogmatycznej na dziś filozofii gry. Już Gerardo Martino starał się konfigurować, korygować, doskonalić chropawą od dłuższego czasu tiki-takę, ale w końcu został odsunięty od steru, co akurat nie powinno być rozpatrywane w kategorii błędu katalońskich decydentów, bowiem argentyński trener miał plan, lecz nie potrafił go wdrożyć w życie.

Teza głosząca, że piłkarze Barcy są ,,wyniszczeni'', jest abstrakcyjna. W mojej opinii dotyczy jedynie Xaviego Hernandeza, który z coraz większym zakłopotaniem sprawuje honory dyrygenta barcelońskiej orkiestry symfonicznej. Kiedyś był dyżurnym solistą w tej trupie, dzisiaj jest jednym pośród wielu. Andres Iniesta natomiast znajduje się w kwiecie wieku, Leo Messi z pewnością nie zniesie w dłuższej perspektywie zuchwale dzierżonej przez znienawidzonego Cristiano Ronaldo pozycji numer jeden w elicie futbolowych elit. Wobec tego genialny Argentyńczyk jest w stanie znów zionąć swoją niebywałą moc. Utrzymanie się na szczycie jest czasami trudniejsze niż wspięcie się na Olimp, ekipa Barcelony pozwala nam się o tym przekonać.


niedziela 25 maja 2014
Pointą dla efemerycznego okresu uwznioślenia Atletico Madryt był lizboński finał Ligi Mistrzów. Żołnierze Diego Simeone tym razem zostali straceni,ale czy honorowa porażka z bardziej utytułowanym rywalem zza miedzy, dotychczas zwyczajowo upokarzającym objawienie sezonu 2013/14 w europejskim wyścigu piłkarskich zbrojeń dokumentnie bagatelizuje wcześniejsze pasmo zwycięstw kopciuszka z Vicente Calderon?

[more]

     Zapewne. Selektywność, zacietrzewienie i powierzchowność są nieprzepartą mantrą, nadającą negatywny wydźwięk pozornie rzeczowym rozważaniom na temat układu sił w klubowej piłce. Nie zdążymy mrugnąć okiem, zanim drużyna jednogłośnie wynoszona na piedestał przez eksperckie audytorium zostanie tendencyjnie zmarginalizowana pod pretekstem porażki kładącej się cieniem na całym sezonie. Spójrzmy na przykład Bayernu Monachium, klęska w tegorocznym półfinale Champions League zsunęła lawinę krytyki na Pepa Guardiolę i sygnowany przez niego projekt ,,Barcelony bis''. Dwa nieudane mecze przekreśliły bezmiar wcześniejszych dokonań bawarskiego kolosa, czy słusznie, to temat na zupełnie inną opowieść, osobiście sądzę że nie, aczkolwiek nie przeczę, iż sam upatrywałem i upatruję w ,,madryckim monologu'' zaczątek impulsu do zmian na Alianz Arena. W sporcie granica między porażką a sukcesem jest umowna, często prawie niezauważalna.

   Z punktu widzenia Atletico wynik 1:4 jest rozczarowaniem, ale nie katastrofą. Drużyna Simeone doszła do ściany, już nie będzie piąć się w górę, teraz zacznie opadać coraz niżej.

  Atletico przeciwstawiało się wczoraj Realowi na miarę swoich możliwości, w pierwszej połowie utrzymując w ryzach perfekcyjnie zorganizowaną linię obrony i nadspodziewanie obejmując prowadzenie w swoim stylu, gol nie był efektem geniuszu jednego z piłkarzy, a sprytu i zaskoczenia. Ot, obraz Atletico w miniaturze. W drugiej części spotkania spotkania Królewscy długo bili głową w mur, ale w końcu sforsowali żelazną defensywę rywala, zdradzającego symptomy zmęczenia. Gol dla Realu był kwestią czasu, piłkarze Atletico słaniali się na nogach, nie mając siły na kontratakowanie, wyczerpani pierwszą połową, zaprzepaścili wszystko, co wypracowali przed przerwą.

  Finał w Lizbonie długimi fragmentami był toczony w zawrotnym tempie, miał swoją dramaturgię, ale często emocje wyzwalał chaos i nonszalancja, a nie wyborna jakość futbolu. Obie drużyny nie specjalizują się w ataku pozycyjnym, więc przewaga Realu w tym elemencie gry okazała się kluczowa dla losów rywalizacji. W drugiej połowie Królewscy stłamsili Los Colchoneros, nie pozostawiając im złudzeń jeśli chodzi o końcowe rozstrzygnięcie. 4:1 to zbyt wysoki wymiar kary dla Atletico, futbol jednak jest okrutny, mściwy i bezwzględny wobec słabszych ogniw.

  Cristiano Ronaldo nie sprostał roli lidera drużyny, dyrygującego madryckim gwiazdozbiorem, ale i tak na osłodę wbił bramkę z karnego, pogłębiając nostalgię piłkarzy Simeone. Ronaldo zwykle rozgrywa swój własny mecz w meczu, tym razem niekorzystny wynik zobligował go do interakcji z partnerami, szczególnie zaimponował fantastycznie wyprowadzając na wolne pole Garetha Bale'a, gol wtedy wisiał na włosku. Tak czy inaczej od Portugalczyka wymagamy więcej, jako naczelny egoista powinien pokazać próbkę swoich firmowych,,fajerwerków'', jednak Ronaldo nie pokazał nic.

  Atletico Madryt w tym sezonie sukcesywnie obalało mit klubu ''sufridores'', czyli wieloletnich cierpiętników, skazanych na dożywotnią zagładę i drogę przez mękę. Atletico po raz pierwszy w historii wyszło z cienia Realu, pytanie czy zarazem nie po raz ostatni?


W fascynującej kampanii o obronę mistrzowskiego prymatu sinusoida barcelońskich rozterek zakreśliła kształt konwulsji kolosa chwiejącego się na glinianych nogach przed epokowym poskromieniem.

[more]

Barcelona jest w odwrocie, stąpa po krzywej opadającej, balansując na krawędzi przepaści.    

Debata nad końcem futbolowych dynastii bywa czasami aktem chorobliwego masochizmu, zakorzenionego w głowach nienawistników, złorzeczących najwspanialszym tuzom swojej ukochanej dyscypliny sportu. Rzeczeni złośliwcy często wyolbrzymiają wagę konkretnej sprawy, jednak w przypadku megagwiazd Barcelony z pełną odpowiedzialnością można mówić o obiektywnym i rzetelnym sądzie.                                                                                  

Na Camp Nou zachodzi naturalna kolej rzeczy, następstwem zwycięstwa jest porażka, im częściej drużyna wygrywa, tym bardziej przybliża się do zaznania goryczy niepowodzenia. Kultowy styl gry złożony z kompilacji dziesiątek ''mikro-podań'' jest częścią tradycji, której ekipa Barcelony pozostaje wierna. Jednak ostatnimi czasy irytuje chyba nawet najbardziej zapamiętałych pochlebców myśli taktycznej katalońskiego potentata, gdyż ze środka do wykonania celu zmienia się w cel sam w sobie.                                                                

Nawet w dzisiejszym starciu wagi ciężkiej drużyna Martino ''nie zawdzięcza'' brzemiennego w skutki remisu nieomylności systemu, a przejawowi geniuszu jednostki. Alexis Sanchez zdobył gola stadiony świata, gola na miarę imponującego obiektu położonego w malowniczej stolicy Katalonii. Kapitalna parabola wykonana przez Chilijczyka była sumą szczęścia i indywidualnych umiejętności wzmiankowanego piłkarza, a nie efektem wypracowanego schematu gry. Być może wówczas mieliśmy do czynienia z namiastką tiki-taki, nieistotne, najważniejsze jest to, że nie dość, iż restrykcyjna taktyka Barcelony została rozpracowana dogłębnie, to jeszcze poza nią gracze Martino nie zdobyli się na wymyślenie bardziej nowatorskiej koncepcji stworzenia zagrożenia pod bramką Atletico. Gra Barcy jest aż tak bezskuteczna, że statystycy rejestrując najciekawsze okazje do zdobycia gola, muszą uwzględniać uderzenia głową, będące piętą achillesową tej drużyny od lat. W dzisiejszym meczu na bramkę Rojiblancos główkował Pedro Rodriguez, co po części jest winą Daniego Alvesa, który nałogowo nonsensownie wstrzeliwuje piłkę w środek pola karnego, obrońcy rywali zaczynają zostawiać go bez opieki, widząc tę systematycznie utrwalaną niefrasobliwość kadrowicza brazylijskiej drużyny narodowej.                                                                                                    

Piłkarska reprezentacja Polski cierpi na brak jakiejkolwiek filozofii futbolu, zespół Barcelony tę filozofię posiada, ale doskwiera mu wykluczenie wariantywności w sposobie gry. Na Camp Nou świat się kończy w granicach jednego modelu ataku pozycyjnego, taktyczna wstrzemięźliwość jest zmorą Barcy od mniej więcej dwóch lat. Już najwyższy czas, by wreszcie ktoś nad tym zapanował.


Copyright © 2024 - Sport okiem młodego adepta sztuki dziennikarskiej