W fascynującej kampanii o obronę mistrzowskiego prymatu sinusoida barcelońskich rozterek zakreśliła kształt konwulsji kolosa chwiejącego się na glinianych nogach przed epokowym poskromieniem.

[more]

Barcelona jest w odwrocie, stąpa po krzywej opadającej, balansując na krawędzi przepaści.    

Debata nad końcem futbolowych dynastii bywa czasami aktem chorobliwego masochizmu, zakorzenionego w głowach nienawistników, złorzeczących najwspanialszym tuzom swojej ukochanej dyscypliny sportu. Rzeczeni złośliwcy często wyolbrzymiają wagę konkretnej sprawy, jednak w przypadku megagwiazd Barcelony z pełną odpowiedzialnością można mówić o obiektywnym i rzetelnym sądzie.                                                                                  

Na Camp Nou zachodzi naturalna kolej rzeczy, następstwem zwycięstwa jest porażka, im częściej drużyna wygrywa, tym bardziej przybliża się do zaznania goryczy niepowodzenia. Kultowy styl gry złożony z kompilacji dziesiątek ''mikro-podań'' jest częścią tradycji, której ekipa Barcelony pozostaje wierna. Jednak ostatnimi czasy irytuje chyba nawet najbardziej zapamiętałych pochlebców myśli taktycznej katalońskiego potentata, gdyż ze środka do wykonania celu zmienia się w cel sam w sobie.                                                                

Nawet w dzisiejszym starciu wagi ciężkiej drużyna Martino ''nie zawdzięcza'' brzemiennego w skutki remisu nieomylności systemu, a przejawowi geniuszu jednostki. Alexis Sanchez zdobył gola stadiony świata, gola na miarę imponującego obiektu położonego w malowniczej stolicy Katalonii. Kapitalna parabola wykonana przez Chilijczyka była sumą szczęścia i indywidualnych umiejętności wzmiankowanego piłkarza, a nie efektem wypracowanego schematu gry. Być może wówczas mieliśmy do czynienia z namiastką tiki-taki, nieistotne, najważniejsze jest to, że nie dość, iż restrykcyjna taktyka Barcelony została rozpracowana dogłębnie, to jeszcze poza nią gracze Martino nie zdobyli się na wymyślenie bardziej nowatorskiej koncepcji stworzenia zagrożenia pod bramką Atletico. Gra Barcy jest aż tak bezskuteczna, że statystycy rejestrując najciekawsze okazje do zdobycia gola, muszą uwzględniać uderzenia głową, będące piętą achillesową tej drużyny od lat. W dzisiejszym meczu na bramkę Rojiblancos główkował Pedro Rodriguez, co po części jest winą Daniego Alvesa, który nałogowo nonsensownie wstrzeliwuje piłkę w środek pola karnego, obrońcy rywali zaczynają zostawiać go bez opieki, widząc tę systematycznie utrwalaną niefrasobliwość kadrowicza brazylijskiej drużyny narodowej.                                                                                                    

Piłkarska reprezentacja Polski cierpi na brak jakiejkolwiek filozofii futbolu, zespół Barcelony tę filozofię posiada, ale doskwiera mu wykluczenie wariantywności w sposobie gry. Na Camp Nou świat się kończy w granicach jednego modelu ataku pozycyjnego, taktyczna wstrzemięźliwość jest zmorą Barcy od mniej więcej dwóch lat. Już najwyższy czas, by wreszcie ktoś nad tym zapanował.


sobota 3 maja 2014

Czy zasiadający za sterami Barcelony trener Gerardo Martino na odchodne zostawi za sobą spaloną ziemię,albo-jak kto woli-niczym tchórz opuści tonący okręt? Niewykluczone. Fregata argentyńskiego szkoleniowca wpłynęła właśnie na wody zlokalizowane po ciemnej stronie Księżyca, pytanie czy zacumuje tam na stałe? Powie ktoś, odpowiedź jest banalna, ale czy aby na pewno, przecież z lekcji historii wiemy, że nawet wszechpotężny Napoleon Bonaparte w końcu poniósł wiekopomną porażkę, w bitwie pod Waterloo, również w futbolu ktoś inny niż kataloński mocarz może podjąć wyzwanie konkwisty szeroko rozumianego imperium. Barcelona, by utrzymać się w nielicznym gronie drużyn kultowych i zagwarantować sobie nobilitujące miano zespołu wszech czasów musi zostać bezzwłocznie zrewitalizowana, oczyszczona z pewnych dolegliwości drążących ją w ostatnich latach. Bez dwóch zdań jest to problem złożony, toczący jak gangrena nadwerężonym ciałem obolałego pacjenta. Zacząłem swoją notkę od generalizowania, zwykle skupiam się na ściśle meczowej analizie, więc podtrzymam tę regułę w dalszym ciągu i po dość długim wstępie przechodzę do omówienia dzisiejszego pojedynku. Barcelona podzieliła się punktami z drużyną desperacko walczącą o utrzymanie w La Liga, to był mecz o tak zwane sześć punktów. Barca remisując, udaremniła swoje i tak już czysto śladowe aspiracje sięgające ku mistrzowskiemu tytułowi. Zdobyła zaledwie jednego gola, do objęcia prowadzenia w batalii doprowadził błysk geniuszu Daniego Alvesa, czyli równoznaczność wybryku natury, równie przytomnie błyskotliwego zagrania reprezentanta Brazylii, wycofującego piłkę do pozostawionego bez opieki Leo Messiego, by ten dopełnił formalności, wykonując niczym kat wyrok na wyprowadzonych w pole obrońcach rywali możemy doczekać ponownie jedynie śniąc. Alves zaliczy jeszcze niejedną asystę, wszak mimo iż jego centry są bluźnierstwem poważnego futbolu, ima się ich notorycznie, w końcu stawiając na swoim. Przykład? Mecz z Getafe i dwa gole, notabene ratujące Barcy skórę. Leo Messi znów zakleszczył się w gąszczu nóg przeciwników, nie angażując się dostatecznie w grę zespołową, kiedy bodajże Pedro zdjął mu piłkę ze stopy, sfrustrowany Argentyńczyk bąknął tylko coś pod nosem. Może ktoś Lionelowi powinien wytłumaczyć, że gole są naturalną konsekwencją skutecznych ataków,a nie tylko rezultatem tymczasowych przebłysków zainteresowanego. Oczywiście ta swego rodzaju pazerność na gromadzenie w dorobku trafień garściami ma również swoje zalety, opinię tę artykułuję na podstawie sytuacji, w której Messi, stojąc na z góry straconej pozycji, zdążył dobiec jeszcze do piłki, co prawda, nie posłał jej ostatecznie do siatki, ale tak czy inaczej był o mały włos od wpisania się na listę strzelców. Tak więc, reasumując,Barcelona przegrała w tym sezonie wszystko, co miała do przegrania, teraz ciekawi nas jak szybko wstanie z kolan po okresie bolesnego upadku.


środa 30 kwietnia 2014

Bayern już był wielki, teraz wielki jest Real Madryt. Przyszła kryska na Matyska, arystokratyczna powściągliwość i pragmatyzm krzewione przez Juupa Heyncesa nosiły znamiona większej skuteczności niż zniewalająca tylko do pewnego czasu tiki-taka, będąca oczkiem w głowie Pepa Guardioli. Oczywiście nie należy dzielić skóry na niedźwiedziu po okresie przejściowej dekadencji, bo w świecie współczesnej piłki osuwanie się z wierzchołka góry lodowej w otchłań następuje po sobie w równie szybkim tempie jak zmiany w kalejdoskopie. Bayern pod wodzą Guardioli jeszcze się podźwignie, odrodzi jak feniks z popiołów i wróci do gry na europejskich salonach, ponieważ jest to drużyna ustabilizowana i wyprofilowana taktycznie, ale by zdobyć Puchar Europy,trener ekipy z Monachium musi wprowadzić drobne korekty, w założeniu prowadzące do większej uniwersalności obranego stylu gry,w przeciwnym razie Bayern znów zakończy swoje potyczki na arenie międzynarodowej na tarczy, a nie z tarczą. Bayern nie gra futbolu iście galaktycznego, co najwyżej widowiskowy, wczoraj jednak nawet tą widowiskowością nie mogliśmy się delektować. W piłce trendy i wyznaczniki piękna nigdy nie zyskały statusu ponadczasowego, prędzej czy później odchodzą do lamusa. Podobnie rzecz będzie się mieć ze sławetną tiki-taką? Pytanie czy Pep Guardioli zdoła ją udoskonalić zapewne spędza sen z powiek najwierniejszym fanom Bayernu, jest to trener genialny, ale czy aż tak? Wczorajszego wieczoru drużyna Bayernu została upokorzona, bezmiar wstydu Pepa Guardioli oddaje fakt, że po pierwszej połowie postanowił ściągnąć z boiska Mario Mandżukica, czyli gracza, który był swoistym punktem zaczepienia niektórych akcji ofensywnych Bawarczyków, kilka razy zaadresowano do niego długie podania, by w walce wręcz wygrał pozycję i stworzył groźną sytuację pod bramką Casillasa. Jego obecność na boisku rokowała czymś pozytywnym w perspektywie kolejnych minut spotkania, ale Guardiola dość niespodziewanie zarządził zmianę swojego jedynego napastnika z prawdziwego zdarzenia najprawdopodobniej w obawie przed klęską historyczną. Czy zrobił słusznie? Chyba nie, Bayern dopisał po stronie strat jeszcze jednego gola,a opuszczenie placu gry przez klasycznego snajpera ułatwiło tylko graczom Realu założenie hokejowego zamka w tercji obronnej. Nawet gwiazdy zaciężne z Alianz Arena, czyli Franck Ribery i Arjen Robben upodobniają się do swoich partnerów z drużyny, drepcząc po murawie i wymieniając krótkie podania wszerz boiska, będące wodą na młyn dla rozeznanych w tym aspekcie rywali. Kiedyś, gdy drużyna zawodziła potrafili na spółkę powieść ją do przodu, natomiast dziś są nieporadnie błąkającymi się po boisku sługami Guardioli, realizującymi posłusznie wskazówki nakreślone przez konserwatywnego protektora. Real zagrał znakomicie, ale do zwycięstwa wydatnie przyczynili się gospodarze wczorajszego meczu, o ile gola Cristiano Ronaldo trudno było nie stracić, o tyle dwa poprzednie ze stałych fragmentów gry były jak najbardziej do uniknięcia, jeśli jeszcze pokusimy się nadmienić o bramce zdobytej z kontrataku, czyli klasyce gatunku jeśli chodzi o Real Madryt, otrzymamy obraz nędzy i rozpaczy Bayernu Monachium.


czwartek 24 kwietnia 2014

W zawodowym futbolu wrażenia artystyczne są tylko doraźnym remedium na osiągnięcie wyśnionego celu, a nie polisą gwarantującą dożywotnie utrzymanie się na szczycie piłkarskich Himalajów. Pep Guardiola zasiadając za sterami monachijskiego walca , z miejsca wprawił swoją maszynę w obłędnie zawrotną prędkość. Rozpędzony pojazd bezlitośnie ścierał z powierzchni ziemi wszystkich śmiałków, którzy odważyli się stanąć na jego drodze. Ale najprawdopodobniej okres hegemonii Bayernu Monachium na firmamencie europejskiej piłki powoli dobiega końca. Bawarska wersja tiki-taki przestaje urzekać swoich najżarliwszych wielbicieli, przypominając chaotycznie toporny proces zaciskającej się pętli. Wczorajszy mecz z Realem Madryt udowodnił, że gwiazdozbiór dowodzony przez Guardiolę ma poważne problemy w konfrontacjach z wybitnie obronnie ukierunkowanymi rywalami. Potrójne zasieki negują tiki-takę, która zaczyna się stawać jednostajna, mozolna i bezowocna. Wyobrażam sobie jak wyglądałaby batalia między londyńską Chelsea a Bayernem, swoją drogą, Realu nie należy piętnować za defensywną taktykę. Wszak Królewscy potrafili pogodzić grę ofensywną z przytłoczeniem takich postaci jak Ribery, czy Robben. Znakiem firmowym ekipy Carlo Ancelottiego są zabójcze kontrataki, którymi piłkarze włoskiego trenera wynagrodzili wczoraj kibicom wcześniejsze strzeżenie dostępu do własnej bramki. W przypadku Chelsea natomiast obcujemy z rozpaczliwą obroną Częstochowy. Oczywiście Ancelotii nie pragnie, aby jego gracze w starciu z teoretycznie mocniejszym rywalem rozochocili się ponad stan. Włoch wyważa proporcje, preferuje jakość i skuteczność, a nie często zawodną ilość. Proszę zwrócić uwagę, że Real Madryt we wczorajszym meczu nie kontrował raz po raz, tylko dwu-trzykrotnie, by ostatecznie strzelić tylko jednego gola, zaprzepaszczając wymarzone okazje na zdobycie dwóch kolejnych. Cristiano Ronaldo znowu w ważnym spotkaniu zawiódł na całej linii, nie dość że nie potrafił skierować piłki do siatki z około pięciu metrów, to jeszcze zniknął z pola widzenia. Powie ktoś, takie przypisano mu zadania, miał przede wszystkim angażować się w destrukcję frontalnych ataków Bayernu. Ale to tylko niestosowne uproszczenie. Ronaldo bowiem miał swoje przysłowiowe pięć minut i nie spożytkował ich tak jak choćby Leo Messi w niedzielnym meczu z Athletic Bilbao, zdobywając pięknego gola na wagę zwycięstwa.


czwartek 17 kwietnia 2014

Za nami nieoczekiwanie osobliwe El Clasico, w którym żądza zwycięstwa w obozie jednej z drużyn determinowała wyrzeczenie się zakusów ataku pozycyjnego na rzecz rygorystycznego poświęcenia w linii obronnej. Barcelona znowu poległa z kretesem, ale Real nie może się czuć zwycięzcą malowanym. W moim odczuciu na takim, a nie innym rozstrzygnięciu rywalizacji zaważyły ograniczenia wyczerpującej się powoli formuły kultowego stylu gry plejady katalońskich gwiazd, a nie rozmaitość zasobu przymiotów Królewskich z Madrytu. Szybkie otwarcie wyniku meczu przez Angela di Marię oznaczało ni mniej, ni więcej, a przeszeregowanie się piłkarzy z Santiago Bernabeu do zmasowanej obrony. Gol na 1:0 był konsekwencją agresywnego pressingu, z którego Real tuż po objęciu prowadzenia zrezygnował. Ancelotti chciał, aby jego gracze oddali inicjatywę Barcelonie, by przy nadarzającej się okazji odpowiedzieć zabójczym kontratakiem. Taktyka ta nie była zła, ale w piłce przecież chodzi o sprawianie radości obserwatorom widowiska, a nie odstręczaniu ich od hitowych szlagierów doborem patetycznie obronnej strategii. Powie ktoś, futbol rządzi się swoimi prawami, wszystkie chwyty są dozwolone, w porządku, ale niech styl gry bazujący na ustawieniu przed własną bramką podwójnych zasieków nie będzie kopiowany od swojego pomysłodawcy, czyli Jose Mourinho, który z pewnością zastrzega sobie prawa autorskie. Absencja Cristiano Ronaldo oswobodziła Garetha Bale'a. Walijczyk kilka razy przemknął z piłką wzdłuż linii bocznej ładnych parę metrów, ale był za bardzo przewidywalny, jednowymiarowy. Powtarzalność finalizacji bliźniaczo podobnych prób sforsowania bloku obronnego przeciwnika skutkowała tym, że Bale tylko raz wbił piłkę do siatki Barcelony. Mam nadzieję, iż  nowy nabytek Realu Madryt nie weźmie przykładu z Cristiano Ronaldo i nie będzie z uporem maniaka kończył prawie każdej akcji ofensywnej drużyny w pojedynkę, niejednokrotnie wyrządzając krzywdę sobie i całemu zespołowi. Barcelona zawiodła na całej linii, ale trudno aby było inaczej, skoro Gerardo Martino nie wyeliminował jeszcze mankamentów neutralizowanej z meczu na mecz tiki-taki. Jeśli przez większą część spotkania piłka krąży wzdłuż boiska, a Xavi notuje tylko dwa podania penetrujące formację obronną rywali, co ciekawe oba do Neymara, Barca nie może wygrywać seryjnie. Leo Messi po raz kolejny zaginął w akcji, Barcelona traci kontakt z wielkim futbolem, ale jest to wytłumaczalne, ponieważ w żadnej dziedzinie nie można być najlepszym na świecie po wsze czasy.


Copyright © 2024 - Sport okiem młodego adepta sztuki dziennikarskiej