środa 19 marca 2014

Środowa tura rewanżowej serii gier 1/8 finału rozgrywek piłkarskiej Ligi Mistrzów przebiegła pod znakiem spektakularnej remontady dołującego ostatnimi czasy Manchesteru United. Czerwone Diabły rozpoczęły swój mecz o być albo nie być w najbardziej elitarnych zawodach klubowej piłki na świecie od nieodpieranego naporu na bramkę Olympiakos Pireus. Gracze z Grecji jednak nie dali sobie w kaszę dmuchać i odpowiedzieli, niejako w ramach rewanżu, nielicznymi kontratakami, ale za to wyliczonymi na jakościową finalizację. Niestety w futbolu utarło się porzekadło, że niewykorzystane sytuacje lubią się mścić, taktyka Greków była przemyślana i inteligentna, wręcz idealna w zamyśle, ale jednak w praktyce przysporzyła opłakane skutki. Oczywiście nawet najdoskonalsza strategiczna myśl szkoleniowa jeśli nie jest realizowana przez kompetentnych wykonawców, brutalnie mówiąc, zdaje się psu na budę. Tak właśnie było w przypadku drużyny z Pireusu, zawsze ktoś się spóźnił, nie przypilnował danego gracza gospodarzy i raz po raz pachniało zewsząd wyczekiwanymi golami jeśli chodzi o dorobek strzelecki faworyzowanego zespołu z Anglii. Ale ta mnogość sytuacji nie wynikała tylko z niedopatrzeń i szkolnych błędów Olympiakosu, to była w najznaczniejszej mierze sprawka piłkarzy Davida Moyesa, Wayne Rooney biegał za trzech, skrzydła były uruchamiane co chwilę, a operujący na obu flankach gracze często posyłali dośrodkowania, nie zawsze przemyślane, bo przypominam sobie choćby niecelną centrę Antonio Valencii, który na tak zwaną aferę w zamierzeniu adresował piłkę ostatecznie niecelną do van Persiego. Holenderski snajper zresztą też nie folgował sobie i nie obijał się na boisku, tylko pracował w służbie drużyny, w szeregach zespołu z Manchesteru nie zobaczyliśmy ludzi równych i równiejszych. Weteran światowej piłki, czyli Rayan Gigss dzisiaj okazał się być dyżurnym wyjadaczem na Old Trafford. Dwa świetne krosowe podania zapoczątkowały oba numerycznie premierowe gole dla United. Manchester zagrał wielki mecz, wprawdzie przy stanie 3:0 piłkarze ze słynnego Teatru Marzeń spuścili z tonu i pozostawiali na placu gry wolne korytarze zawodnikom Olympiakosu, tak czy inaczej, koniec końców, nie wypada kwestionować heroicznych zwycięzców. Dzisiaj kadłubowe rzemieślnictwo wzięło górę , bo to nie był wyrafinowany styl gry, w Manchesterze futbolowe misterium definiuje się diametralnie inaczej niż w Barcelonie chociażby, ale czy to jest najważniejsze?


niedziela 16 marca 2014

Piłkarze Barcelony przyjęli lekcję pokory udzieloną przed tygodniem przez graczy Realu Valladolid z zadrą na sercu i chęcią powetowania sobie, być może, brzemiennej w skutki porażki. Od czasu blamażu z drużyną rozpaczliwie broniącą się przed degradacją, w ekipę Barcelony wstąpił nowy duch, który natchnął piłkarzy do walki i wyzwolił hart ducha oraz ambicję. Gracze Gerardo Martino przestali wałęsać się po boisku jak przybici katorżniczą tyradą robotnicy, piłka znowu sprawia im wiele uciechy. Pierwszym meczem na przełamanie okresu niepokojąco dynamicznego zsuwania się po równi pochyłej była rewanżowa batalia z Manchesterem City w Champions League, natomiast dzisiejszy pojedynek z Osasuną znamionował już często deprecjonowaną wielkość Barcelony w erze Gerardo Martino. Początek meczu był niezbyt przekonujący w wykonaniu Katalończyków, którzy regularnie tracili piłki i nie przeszkadzali specjalnie graczom Osasuny w utrzymaniu futbolówki. Później jednak, kiedy Andres Iniesta wrzucił piąty bieg, tiki-taka wskoczyła na nieosiągalną orbitę, nieśmiałe zasypywanie trybów tej maszyny piaskiem było syzyfową pracą, bo jeśli Barca wymienia piłkę na jeden kontakt, nie ma szans na powstrzymanie jej niecnych zamiarów w postaci upolowania kolejnych goli. Iniesta rozprowadzał dziś grę genialnie, powie ktoś, zrobił swoje, ale taki tok myślenia jest umniejszaniem wkładu w zwycięstwo Don Adresa. Owszem, Iniesta dogrywał stosunkowo proste piłki, ale był niemal nieomylny, mało jest graczy z taką skutecznością wykonujących swoje zadania. Za prezentację technicznych fajerwerków zabrał się natomiast Pedro, który pogrywał sobie z piłkarzami Osasuny jak z dziećmi. Leo Messi rozegrał kolejny wielki mecz, koledzy szukali go na boisku podaniami, a Messi odwdzięczał się zaufaniem wobec siebie, zdobywając gole. Asystując przy bramce Pedro udowodnił, że nie jest zachłanny i pazerny na indywidualne łupy jak Cristiano Ronaldo. Barcelona zagrała wyjątkowo inteligentnie, nie znęcała się nad rywalem za wszelką cenę, bezsensownie forsując tempo, w drugiej połowie meczu piłkarze Gerardo Martino zwalniali szybkość swoich akcji, by potem zadać kolejny cios. Warto zwrócić uwagę, że Barca nie unikała strzałów z dystansu, czemu dowodzą nie tylko dwa gole zdobyte tą metodą, swoich sił próbowali również Messi i Iniesta, drużyna otarła się o perfekcję.


sobota 15 marca 2014

Wyrachowanie i chłodna kalkulacja w wykonaniu Realu Madryt na których bazuje Carlo Ancelotii i jego piłkarze nie przekonuje wielu fanów futbolu, w tym mnie, niemniej taktyczny wymysł włoskiego wizjonera uwzględnia w swej skomplikowanej formule taśmowe zwycięstwa ''Królewskich''. W meczu z Malagą gracze Realu mieli pod kontrolą przebieg nielicznych ofensywnych prób ataku pozycyjnego ze strony drużyny z Andaluzji. Piłkarze Bernda Schustera dostali odrobinę swobody od ''Królewskich'', ale nie na tyle by napytać im poważnych kłopotów. Gracze Carlo Ancelottiego otumanili naiwnych rywali, nie zezwalając na bliższe podchody pod bramkę Diego Lopeza. Dodali otuchy swoim przeciwnikom, samemu nie tracąc wiele na tym ryzykownym z pozoru zabiegu. Wznieśli szczelny mur obronny nie narażony na szwank ani razu potencjalnie zmasowanym oblężeniem. Wprawdzie ''Królewscy'' umożliwiali oddawanie strzałów z dystansu graczom Malagi, ale na takie ewentualności Diego Lopez był doskonale przygotowany. Real Madryt więc momentami oddawał inicjatywę, przez co mecz stawał się monotonny i nieciekawy, a oferowany futbol trącił iście wątpliwą jakością. Cristiano Ronaldo uratował twarz swoim partnerom i w pewnym sensie także klubowi, a w zasadzie drużynie. Tym razem egoizm Portugalczyka popłacił i przysłużył się reszcie grupy, wiernej swojemu liderowi. Ronaldo ścinając z piłką do środka pola karnego, zachował się w swoim stylu, aż dziw bierze, że gracze Malagi nie zorientowali się w odczytaniu zamiarów Portugalczyka. Ronaldo szkodzi drużynie strzelając na bramkę skąd popadnie i bez opamiętania. Raz piłka może dostać się do siatki przeciwników, ale na dłuższą metę jest to coś w rodzaju syzyfowej walki  Don Kichota z wiatrakami. Cristiano w pierwszej części spotkania dostał cztery dobre piłki w swoje posiadanie. Za każdym razem zdecydował się na uderzenie. Mnie, postronnego obserwatora, to irytuje do żywego, a co dopiero rozemocjonowanych fanów Realu Madryt. Współpraca na linii Bale-Ronaldo układa się coraz lepiej, ale na razie można pomyśleć, że Walijczyk jak mrówka pracuje na seryjnie wbijane gole przez pysznego bombardiera. Oczywiście w kolejnym meczu karta może się odwrócić, ale znając Ronaldo, nie dam sobie ręki uciąć, typując że tak właśnie będzie. Powrót Isco na stadion byłego klubu nie będzie wspominany przez piłkarza latami. Reprezentant hiszpańskiej młodzieżówki bowiem został dość eksperymentalnie ustawiony na boisku, pozycja cofniętego napastnika ewidentnie nie jest pisana nominalnemu rozgrywającemu. Isco miał wyregulowany celownik, a raz, z wyraźnego zagubienia, nie wiedział nawet jak się zabrać do przejęcia prostej piłki. Czy Ancelotii chciał poniżyć wschodzącą gwiazdę hiszpańskiego futbolu, otrzymując jednocześnie pretekst, by skreślić ją dożywotnio z wyjściowej jedenastki królewskiego klubu?


czwartek 13 marca 2014

Wrodzony instynkt snajpera co się zowie, przytomność umysłu i spryt szczwanego lisa, albo-innymi słowy, kunszt Leo Messiego. Piłkarza wybudzonego z letargu i pozbawionego egocentrycznej natury oraz lekceważącej, mało aktywnej postawy na placu gry. Tym razem Messi nie ulegał pokusom gwiazdorstwa, dbał o interes wspólny drużyny, a nie tylko zaspokajanie własnych potrzeb. Leo wreszcie biegał po boisku jak zawodowy sprinter, a nie rozleniwiony gwiazdor. Szczególnie imponowało, kiedy rozwijał prędkość z piłką przy nodze, omijając graczy Manchesteru City jak tyczki slalomowe. Podejmował również próby strzeleckie i był wszędobylski, zjawiał się chociażby na skrzydle. Oczywiście nie zawsze zakładał pressing z wielką intensywnością, niemniej poprawił się w tym elemencie, już nie przemierzał murawy jak nadąsana primadonna. Był liderem pełną gębą. W przeciwieństwie do swojego vis-a-vis w drużynie Manchesteru City, czyli Kuna Aguero, ten piłkarz nawet nie próbował brać czynnego udziału w grze, spacerował natomiast wzdłuż linii pola karnego, jak Messi we wcześniejszych meczach. Przy genialnej grze Barcelony jako drużyny, przyćmiono przeciętny występ Cesca Fabregasa. Gracza który potrafi obsłużyć partnera prostopadłym podaniem perfekcyjnie. Szkoda, że ostatnio były zawodnik Arsenalu ogranicza liczbę urzekających swoją wirtuozerią passów do minimum przyzwoitości. Dzisiaj gdy raz zagrał po linii prostej, jeśli się nie mylę, Neymar zdobył gola, gwoli ścisłości, nieuznanego przez arbitra. Tak czy inaczej, w Barcelonie mogą pytać gdzie jest ten Cesc z początku sezonu, który w sierpniowej batalii z Valencią posyłając trzy prostopadłe piłki, wypracował trzy gole w jednej połowie meczu. Wobec słabej formy Fabregasa, rezon odzyskał Iniesta, który znów był panem środka pola, mimo teoretycznego ustawienia na skrzydle. Gracze Manchesteru City często zapobiegali niebezpieczeństwu z jego udziałem, dopuszczając się fauli, więc Don Andres nie mógł zademonstrować pełni swojego kunsztu, niemniej pokazał się z jak najlepszej strony. Leo Messi zagrał tak jak za dawnych lat, jednak rozpływając się nad genialnym Argentyńczykiem, nie zapominajmy o wyszczególnieniu słabszego występu Neymara, co ostatnio kształtuje się jako trwała tendencja. Teraz Neymar gra nijako, bezpłciowo i niezauważalnie. Kiedyś był asertywnym altruistą, a dzisiaj ginie w tłumie, nie wyróżniając się czymkolwiek. Barcelona więc grała świetnie jako integralny kolektyw, natomiast do poszczególnych jego ogniw można mieć uzasadnione obiekcje. Futbol to nie tango, para Neymar-Messi jest tylko cząstką barcelońskiego gwiazdozbioru, a nie nadludźmi we dwójkę decydującymi o rozstrzygnięciu danego meczu.


niedziela 9 marca 2014

Drużyna Levante przystąpiła do starcia z Realem Madryt, mając w planach bojaźliwe koczowanie w pobliżu własnej bramki idące w parze z majestatyczną perfekcją realizacji założeń obronnych. Jednak na nieszczęście piłkarzy Joaquina Caparossa ich misterne koncepty zostały już zawczasu zweryfikowane przez boiskową rzeczywistość. Pozostawiając niepilnowanego Cristiano Ronaldo, gracze z Walencji sami się prosili o pokaranie przez portugalskiego tuza nowożytnego futbolu. Zresztą gol zapisany na konto dyżurnej gwiazdy Realu Madryt był nie tyle konsekwencją idealnego złożenia się do strzału zainteresowanego gracza, co rezultatem niedorzecznej niefrasobliwości defensorów drugoroczniaka w stawce Primera Division. Ronaldo nie słynie z kapitalnej gry głową, ale jednak jest to piłkarz kompletny, potrafiący posyłać piłkę do bramki rywali każdą częścią ciała. Dzisiaj wybił się w powietrze jak specjalista od skoków wzwyż. Ale nie czarujmy się, do straty gola przez Levante walnie przyczynili się obrońcy tejże drużyny. Omawiana bramka obciąża właśnie ich konto. Być może czytelników ciekawi dlaczego rozwodzę się tak długo nad tą sytuacją. Spieszę z wyjaśnieniem, mianowicie nie mogę zrozumieć jak można sobie pozwolić na chwilę dekoncentracji, niedopatrzenie, wytyczając sobie za taktyczne motto prowadzenie tak zwanej obrony Częstochowy. Nie można poszerzać w nieskończoność swojego marginesu błędu, bo prędzej czy później wskutek takiego swego rodzaju minimalizmu nadejdzie słodka zemsta. Piłkarze Levante sami pogrzebali swoje szanse na korzystny wynik, Real miałby problemy z rozmontowaniem bloku obronnego gości po płynnej akcji ofensywnej, ale skoro został obdarowany prezentem, przyjął go grzecznie i dzięki Cristiano Ronaldo rozwiał wszelkie wątpliwości dotyczące tego meczu. Real zwolnił obroty, zaczął grać monotonnie, jednostajnie i nieatrakcyjnie. Ronaldo schował się za podwójną gardą, by wyjrzeć stamtąd dopiero pod koniec zawodów. Uderzył wtedy z całych sił w poprzeczkę, jeśli będziemy drobiazgowi, wyszczególnimy jeszcze jego asystę przy cudownym golu Marcelo. Ostatnio chwaliłem Benzemę, dzisiaj zmieniam front, Francuz mając dwie stuprocentowe sytuację, spudłował w obu przypadkach.Wstyd!


Copyright © 2024 - Sport okiem młodego adepta sztuki dziennikarskiej